TU i TAM. Dwie kuchnie, dwa wirtualne światy, duża odległość i wiele wspólnego. Kulinarna pasja, radość gotowania, smakowania i tworzenia. To wszystko powody, dla których regularnie już raz w miesiącu umawiamy się z Amber w naszych kuchniach. Uwielbiam te nasze wirtualne spotkania. Zawsze towarzyszy im mnóstwo emocji związanych nie tylko z samym wyborem tematu, gotowaniem, ale i wielką ciekawością, by choć na chwilę zajrzeć do kuchni Amber i zobaczyć co tam szykuje. Emocje tym większe, że znamy się już coraz lepiej i intuicyjnie wyczuwamy co pachnie, wyrasta lub piecze się w zaprzyjaźnionej kuchni. Jednak do momentu publikacji wpisu nigdy tak naprawdę nie wiemy, co zobaczymy u siebie na stole.
Wyborem tematu dotychczas dzieliłyśmy się po równo, tym razem jednak temat niejako przyszedł czy też dojechał sam, prosto z pobliskiego mi lasu... Ale o tym poniżej. Dziś zatem gotujemy zgodnie z sezonem i na czasie, bowiem w naszych kuchniach zapachniał czosnek niedźwiedzi. Zapraszamy!
"Tutaj ludzie ubodzy jadają znacznie wspanialsze dania niż bogacze w Ameryce. Dlatego często stawiam sobie pytanie - gdy wodę, w której gotowałam ziemniaki, dodaję do ciasta, by chleb był bardziej sycący, gdy ziemniaki polewam sosem kapiącym z pieczeni lub kiedy duszę czerstwy chleb z oliwą i dzikimi ziołami, by zrobić aromatyczną zupę - co to właściwie znaczy być ubogim? Myślę, że powoli zaczynam się uczyć, jak żyć przyjemnie, niezależnie od tego, czy czasy są ciężkie, czy też opływam w dostatki. Zasadniczo podejście do życia jest w obu wypadkach takie samo. Cała sztuka polega na tym, by słowo abbondanza, dostatek, umieć dokładnie zdefiniować. Dla nas dostatek to, na przykład, pełno świeżo wytłoczonej oliwy giara, mniej rzeczy, ale za to więcej czasu dla siebie. Pamiętam, jak Barlozzo mówił nam o dawnych czasach, gdy bogactwem było mieć trzy worki kasztanów zamiast dwóch. To trochę inny rodzaj bogactwa niż ten, któremu hołdują moi kalifornijscy znajomi, którzy mają kuchnie o powierzchni blisko stu metrów kwadratowych wyłożone trawertynem, trzy piekarniki, dwie zmywarki, dwie lodówki, kominek, bar, łazienkę i przebieralnię dla kucharza. Życie w Toskanii cechuje prostota i przyjemność.
Wyborem tematu dotychczas dzieliłyśmy się po równo, tym razem jednak temat niejako przyszedł czy też dojechał sam, prosto z pobliskiego mi lasu... Ale o tym poniżej. Dziś zatem gotujemy zgodnie z sezonem i na czasie, bowiem w naszych kuchniach zapachniał czosnek niedźwiedzi. Zapraszamy!
"Tutaj ludzie ubodzy jadają znacznie wspanialsze dania niż bogacze w Ameryce. Dlatego często stawiam sobie pytanie - gdy wodę, w której gotowałam ziemniaki, dodaję do ciasta, by chleb był bardziej sycący, gdy ziemniaki polewam sosem kapiącym z pieczeni lub kiedy duszę czerstwy chleb z oliwą i dzikimi ziołami, by zrobić aromatyczną zupę - co to właściwie znaczy być ubogim? Myślę, że powoli zaczynam się uczyć, jak żyć przyjemnie, niezależnie od tego, czy czasy są ciężkie, czy też opływam w dostatki. Zasadniczo podejście do życia jest w obu wypadkach takie samo. Cała sztuka polega na tym, by słowo abbondanza, dostatek, umieć dokładnie zdefiniować. Dla nas dostatek to, na przykład, pełno świeżo wytłoczonej oliwy giara, mniej rzeczy, ale za to więcej czasu dla siebie. Pamiętam, jak Barlozzo mówił nam o dawnych czasach, gdy bogactwem było mieć trzy worki kasztanów zamiast dwóch. To trochę inny rodzaj bogactwa niż ten, któremu hołdują moi kalifornijscy znajomi, którzy mają kuchnie o powierzchni blisko stu metrów kwadratowych wyłożone trawertynem, trzy piekarniki, dwie zmywarki, dwie lodówki, kominek, bar, łazienkę i przebieralnię dla kucharza. Życie w Toskanii cechuje prostota i przyjemność.
A poza tym nie można czuć się ubogim, gdy w ogrodzie stoi piec opalany drewnem." *
To rodzaj bogactwa, który naprawdę mnie uszczęśliwia. Niemal codziennie przekonuję się, że "uboga w złoto i świecidełka", staję się coraz bardziej bogata w bezcenne chwile i proste przyjemności, których wartość przekracza koszt kolejnej kreacji, "-entej" pary butów, "-nastej" torebki - ładnych rzeczy o życiu krótkim, sezonowym, wygasającym w ciemnej szafie, wśród wielu podobnych, smutno zwisających i zapomnianych egzemplarzy.
Cieszy mnie i wprawia w euforię pierwszy w tym roku bukiet botwinki, kilka stokrotek ocalonych przez M. przed wygłodniałą kosiarką i zapach fiołków, subtelny i delikatny, jak płatki, z których ulatuje.
Myśląc o przyjemności i bogactwie, staram się przypomnieć sobie co ostatnio mnie ucieszyło i jak się wzbogaciłam. I wiecie co? Muszę powiedzieć, że jestem niebywale bogata! Ba! Ja po prostu opływam w bogactwo!
W ciągu ostatnich tygodni dostałam w prezencie cztery słoiki - w każdym białka z 6 jajek. Wiecie ile bez i makaroników można z nich upiec?! Do tego worek cudownej mąki prosto z młyna. Słoik drobniutko krojonej kandyzowanej skórki pomarańczowej do mazurków. Nie mogę też zapomnieć o regularnych dostawach ulubionej nalewki porzeczkowej i czekoladek z likierem, do których słabość mam wyjątkową.
To wszystko "kosztowności" wręczane bez okazji. Po prostu, "bo mam i chcę Ci dać", z dobrego serca, z chęci podzielenia się bogactwem. Nieustannie zachwyca mnie i napawa wielkiem optymizmem ta szczera i prawdziwa życzliwość i bezinteresowność. Jak ta dostarczona przez listonosza wcześnie rano paczuszka, w której Amber wysłała do mnie piękny okaz ... kopru włoskiego! Wiedziała, że nie mogę go u siebie dostać, więc wyprawiła go w podróż, a ja wykorzystałam do pysznej .... pssst! (o tym dowiecie się w swoim czasie, to znaczy wtedy, gdy w końcu zmobilizuję się i przygotuję fenkułowy wpis;).
Odkąd pamiętam rodzina, znajomi i sąsiedzi zawsze dzielili się swoim "bogactwem". Pisałam o tym trochę w poście o koralach z czerwonej porzeczki (klik). Skrzynka jabłek, tuzin jaj, pęta wonnej wędzonej kiełbasy, świeży twaróg, laski rabarbaru, drożdżowe strucle z powidłami - wciąż wytyczają smaczne ścieżki między naszymi domami. Rysuję w głowie mapę i z radością zaznaczam na niej kolejne miejsca, do których powędruje coś dobrego, ale i nowe miejsca, z których te dary docierają.
Jak las na pobliskiej górze. Właśnie tam wędruje czasami moja znajoma. Właśnie stamtąd przyszła do mnie z wielkimi, naprawdę WIELKIMI podróżnymi torbami. Właściwie najpierw dotarł zapach - wonny i niepowtarzany. Całe przedpołudnie spędzone na zbieraniu listek po listku, układaniu jeden na drugim, czystych, dorodnych i pięknie pachnących liści aż po brzegi zdających się nie mieć dna toreb - i słowa, ciepłe i dające ogromną radość - "pamiętam jak pani mówiła, że lubi czosnek niedźwiedzi. Pomyślałam, że to panią ucieszy, poszłam do lasu i trochę pani nazbierałam. Czy tyle wystarczy?"
Trochę?! Wystarczy?! Mój Boże, dawno w moim domu nie było tak zielono! Mogę śmiało powiedzieć, że "opływam w zielonych";) Czosnek w wazonach, słoikach, wielkiej miednicy, a nawet wannie - podtrzymywany przy życiu zanim trafi, gdzie trzeba. Czosnek w jajecznicy, omlecie, tortilli, twarożku, sosie do makaronu, w dwóch skrzyniach zamrażalki, i w końcu w wysłanej do Amber paczce, która najpierw zalała panią w okienku pocztowym, ale po technicznych poprawkach pakowania, dotarła jednak szybko i niemal bezboleśnie, dla czosnku oczywiście!
Wielkie torby wypchane czosnkiem, niczym wory z pieniędzmi, ucieszyły mnie niebywale. Część tego bogactwa zdeponowałam w zamrażalce, resztę rozdałam lub zwyczajnie "przejadłam". W obliczu takiego bogactwa ciężko zachować racjonalizm, zwłaszcza, że sposobów na "wydanie" zielonych listków jest naprawdę wiele i wszystkie smaczne.
Aby jednak nie dać się zwieść "mamonie", postanowiłam zejść na ziemię i ugotowałam zupę, zwyczajną i najprostszą. Taką, która ma kolor, smak i zapach czosnku, na wodzie z ziemniaków, by dodać jej smaku i niczego nie zmarnować. Prosta, ale pełna bogactwa po brzegi. Pyszna na ciepło, ale świetna też w roli chłodnika. Podałam w szklance, bo tak wygodniej popija się ją na tarasie podziwiając cudownie rozkwitające bogactwo wiosny (czy u Was też już kwitną bzy?). Z ziemniaków, części wody, w której się gotowały i odrobiny śmietany przygotowałam "ziemniaczaną kołderkę", cudownie lekki i puszysty mus, którym dopełniłam pucharki z zupą i doprawiłam odrobiną oliwy z oliwek.
Dużo wiadomości o czosnku niedźwiedzim znajdziecie m.in. na blogu u Bei (klik), a parę dni temu pięknie pokazała go u siebie także Nobleva (klik). Jestem pewna, że Amber ma dla Was równie apetyczną propozycję. Zapraszam!
ZUPA Z CZOSNKU NIEDŹWIEDZIEGO Z ZIEMNIACZANĄ KOŁDERKĄ
/składniki na ok. 5-6 porcji/
1 pęczek czosnku niedźwiedziego (nie mam pojęcia ile waży, ale grubość pęczka odpowiada mniej więcej połowie przekroju chudej bagietki ;)
1-2 szalotki
4 średnie ziemniaki
1 litr wywaru warzywnego - ja wykorzystałam częściowo wodę, w której gotowały się ziemniaki
ok. 150 ml śmietany kremówki 30%
sól, pieprz do smaku
oliwy
W osolonej wodzie ugotować ziemniaki. Odcedzić, ale zachować wodę, w której się gotowały.
Szalotki drobno posiekać i lekko podsmażyć na oliwie. Dodać opłukane liście czosnku niedźwiedziego, chwilę podsmażyć razem z cebulką, a następnie zalać płynem (wywar i woda z ziemniaków - kilka łyżek wody zachować, będzie potrzebna do przygotowania ziemniaczanej kołderki). Doprawić solą i pieprzem i gotować ok. 10 minut, a następnie zmiksować w blenderze.
Ugotowane i przestudzone ziemniaki zmiksować z kilkoma łyżkami wody pozostałej z gotowania oraz ze śmietanką. Kiedy masa stanie się gładka i pozbawiana grudek, ubijać ją jeszcze kilka minut, by "nabrała powietrza" - stanie się bardziej puszysta i konsystencją zacznie przypominać lekki mus.
Zupę przelać do pucharków, na wierzch nałożyć ziemniaczaną kołderkę, skropić oliwą. Kołderka nie tylko wspaniale smakuje, ale też delikatni zagęszcza zupę. Smacznego! * cytat pochodzi z książki Tysiąc dni w Toskanii, Marleny de Blasi