Biorą się nie wiadomo skąd.
Wpadają nagle i już nie dają się wyprosić. W każdym razie na pewno nie po dobroci.
Nie ruszą się z miejsca dopóki nie dostaną tego, po co przyszły.
I nieważna pora, ani rodzaj żądania.
Będą męczyć i dręczyć, marudzić i tupać nogami, zwodzić myśli, burzyć spokój, odbierać rozsądek i rozpalać zamęt, który ugasić może tylko spełnienie.
Z A C H C I A N K I.
Takie niby niewinne i subtelne słowo.
Ładne zdrobnienie, niezły rym do "falbanki".
Ale to tylko pozory.
Kamuflaż delikatności, pod którym kryją się prawdziwi twardziele.
Niestrudzenie snują się za nami, jak cień.
I ciągle, bez przerwy, szepcą do ucha mantrę-zaklęcie, bez którego się od nich nie uwolnimy.
Zrobimy wszystko.
W środku nocy splądrujemy lodówkę, by zjeść gigantyczną kanapkę z boczkiem i musztardą (nie śmiać się proszę, takie mam zachcianki i z Waszych się też nie śmieję;).
Wstaniemy bladym świtem, by zagnieść ciasto na chleb, upiec bułki, placek drożdżowy i całą blachę ciasteczek.
W środku siarczystej zimy zamarzy nam się soczysty, dojrzały arbuz i postawimy na nogi pół świata, by w końcu opętani tym szaleństwem wbić zęby w soczysty miąższ i ścierać spływający po brodzie sok.
Popędzimy na drugi koniec miasta, do jedynego sklepu, w którym krótko przed północą można jeszcze dostać ulubiony baton, maślankę czy puszkę sardynek (bez obaw - zachcianki nie były spełnianie w tym samym czasie).
W najmniej spodziewanym i odpowiednim momencie zamarzymy o świeżutkiej WZ-ce, dorwiemy kawiarnię, w której sprzedają najlepsze, zjemy kilka sztuk i pomyślimy, że już nigdy więcej ...
... aż do następnego razu...
Zachcianki są jak szaleńcy, którym każdy z nas prędzej czy później daje się opętać.
Niepokorne duchy, którym ostatecznie z rozkoszą dajemy się uwieść.
Przynajmniej ja się daję. Nie mam tyle silnej woli, by je przepędzać, nawet nie próbuję.
Tym bardziej, że zachcianki, które za mną chodzą są absolutnie w moi guście. Wiedzą doskonale jak uwieść i dopiąć swego, szkoda tylko, że czasem pojawiają się w naprawdę najmniej odpowiednim momencie.
Ale ten typ tak ma, prawda?
Dokładnie tak było z borówkami amerykańskimi, za którymi nawet specjalnie nie przepadam. Teraz, kiedy pora na szparagi, czosnek niedźwiedzi, botwinę, nagle, ni z tego, nie z owego, wpada mi do głowy marzenie o borówkach.
Próbuję je przekonywać, wyciągam argumenty o sezonowości, nieśmiało napomykam o dostępności (a raczej jej braku), na nic. Próba przekupstwa truskawkami też nie pomaga - zresztą nic dziwnego, bo są jeszcze bez smaku. Nie ma wyjścia, ruszam więc na borówki dziękując niebiosom za pewien dobrze zaopatrzony sklep jedyne 35 km dalej...
Małe pudełko borówek przekłada się na naprawdę duuuużo szczęścia, zwłaszcza w kwietniu:)
A jeśli borówki, to na pewno moja ulubiona tarta autorstwa Pierre Herme. Do tego cukiernika podchodzę z dystansem. Szanuję oczywiście jego kunszt, ale nie podzielam zachwytu nad wielce skomplikowanymi słodkościami z mnóstwem warstw, mas i dodatków. Wolę kiedy nie ma zbyt dużo składników, a bohater przepisu - tu borówki amerykańskie - ma okazję do zaprezentowania całego spektrum smaków i aromatów.
Tarta z borówkami P. Herme idealnie spełnia moją zachciankę. Ciasto jest kruche, delikatne, a cała reszta to po prostu borówki!
Nie mam pojęcia, jakie za Wami chodzą teraz zachcianki, bo chodzą na pewno, ale jeśli kiedyś jedna z nich będzie borówkowa, upieczcie tą tartę na pewno. I pamiętajcie, że pora ani sezon nie ma znaczenia! Bo z zachciankami jest jak z tym krokodylem - "jeśli nie chcesz mojej zguby...".
TARTA Z BORÓWKAMI AMERYKAŃSKIMI PIERRE'A HERME
Na ciasto:
130 g masła o temperaturze pokojowej
1/2 łyżeczki soli
35 ml mleka
175 g mąki
1/2 łyżeczki cukru pudru (moim zdaniem to zdecydowanie za mało, daję kilka łyżeczek)
1 żółtko
Na nadzienie
ok. 450 g borówek amerykańskich
60 g cukru pudru
1-2 łyżeczki mąki ziemniaczanej (dodałam od siebie, aby masa owocowa nie była za bardzo lejąca)
Wszystkie składniki na ciasto przełożyć do miski i dokładnie zagnieść, a następnie owinąć w folię i przełożyć do lodówki na ok. 2 godziny.
Schłodzone ciasto rozwałkować cieniutko i wyłożyć nim formę na tartę - u mnie starczyło na jedną dużą tartę i 3 małe tartaletki. Nakłuć spód widelcem i podpiec przez ok. 5 minut w piekarniku nagrzanym do temperatury 200 stopni.
Borówki wymieszać z cukrem pudrem i mąką ziemniaczaną i rozłożyć na podpieczony spodzie. Piec przez ok. 30 minut w temperaturze 200 stopni. Przed podaniem można posypać cukrem pudrem. Nie muszę chyba dodawać, że najlepiej smakuje na ciepło.
* przepis P. Herme z książki Desery z moimi drobnymi zmianami