Strony

wtorek, 29 marca 2011

TU I TAM nr 9. Śniadanie dla Ciebie. Po mojej stronie nieba.



TU i TAM. Dwie kuchnie, dwa wirtualne światy, duża odległość i wiele wspólnego. Kulinarna pasja, radość gotowania, smakowania i tworzenia. Tak w skrócie można określić powody, które są impulsem naszych kulinarnych spotkań jednocześnie w dwóch kuchniach. Na jeden temat, choć po swojemu-  u Amber - w Kuchennymi drzwiami i u mnie, w Kucharni.
Dziewiąty raz  stanęłyśmy w gotowości, aby wspólnie bawić się w sercach naszych domów i  tym razem przygotować śniadanie. Temat wybrałam ja, a Amber z radością go podjęła. Z  radością tym większą, że to śniadanie szczególne, bo Amber przygotowała je dla mnie, a ja dla Niej.
Zapraszamy!


"Po tej stronie nieba na śniadanie jem bułkę z konfiturą ze szczęścia, a kawę mi słodzą uśmiechem anioły. Na kuchennym stole mam kwiaty w wazonie - pachnące radością tulipany. Wychodzę na taras i kocem wspomnień się otulam. Wdycham w nozdrza miłość zmieszaną z powietrzem. A raz na jakiś czas wiatr - podróżnik, wplata mi we włosy marzenia, szepcąc przy tym do ucha: wszystko zależy od Ciebie. Po mojej stronie nieba…"
  

... po mojej stronie nieba obudził się słoneczny, wiosenny dzień. Wszystko zależy ode mnie. Bywa, że to dość uciążliwa świadomość. Jednak tym razem pełna radości i podekscytowania. Szykuję śniadanie. Wyjątkowe. Dla wyjątkowego Gościa. Tyle już czasu się znamy, tyle słów, żartów i trosk podzieliłyśmy, a jeszcze ani razu nie zjadłam z Amber śniadania. Pora najwyższa to nadrobić. Śniadanie to początek, to otwarcie dnia, to dla mojego Gościa ważna rzecz, bo jak sama mówi "śniadanie nastraja mnie na cały dzień."


Przyznam, że ja ze śniadaniami jestem nieco, a może nawet bardzo, na bakier. A to wszystko dlatego, że jestem niepoprawnym typem nocnego podjadacza. Nic nie poradzę (i nie mam zresztą zamiaru) na to, że naprawdę głodna robię się dopiero późno wieczór. Poranne myśli krążą zatem niemal wyłącznie wokół filiżanki dobrej kawy, potem drugiej, a często i trzeciej. Apetyt na śniadanie budzi się zwykle znacznie później, ale nie raz przesypia i cały dzień. Zupełnie inaczej jest w weekendy. Wtedy śniadanie jest wspólne, obfite i wyjątkowe, a kawa stanowi jedynie istotny dodatek, a nie danie główne. 


Dla Amber jednak śniadanie to "zastrzyk dobrej energii na cały dzień". Wiem, że jest dla niej ważne i zawsze je celebruje. Co w takim razie ucieszy mojego Gościa? Pierwszą myślą były francuskie rogaliki, które z kolei są moim śniadaniowym faworytem. Postanowiłam jednak Kuchennymi Drzwiami zajrzeć do Amber i poszukać wskazówek. Znalazłam jej majowe śniadanie - jajka z łososiem na grzance (klik), które nazwała optymistycznym, bo " żółty kolor działa na mnie energetyzująco, a jajka są pyszne w każdej postaci". BINGO! 



Będzie zatem klasycznie, choć w nieco innej formie. Zamiast rogalików i grzanek, chrupiąca tarta na francuskim cieście. A na niej wiosenna łąka, bo wiem jak bardzo Amber czeka na wiosnę, na zieleń, na kwiaty i na słońce, które tak bardzo kocha. Będą zatem jajka przepiórcze - żółte jak oczka stokrotek, pomidorki czerwone jak pierwsze tulipany, a to wszystko na trawce ze szczypiorku i listków bazylii, pod którymi, jak ostatni śnieg, rozpływa się pyszny twarożek. Do tego oczywiście kawa. Lekko, świeżo, chrupiąco i bardzo słonecznie, nie tylko po mojej stronie nieba. Mam nadzieję, że to wiosenne śniadanie "na trawie" nastroi Amber i Was wszystkich pełną optymizmu energią na cały dzień. 

Zanim jednak sięgniecie po pierwszy kawałek, mam dla Was trochę śniadaniowej teorii. Czy wiecie, że jest sześć typów śniadań? Jest śniadanie proste kontynentalne, wiedeńskie, wiedeńskie wzmocnione (serem i wędlinami), angielskie (tzw. breakfast) i typu angielskiego (czyli lunch) oraz myśliwskie. Mnie najbardziej zaintrygowało to ostatnie, bo nigdy wcześniej o nim nie słyszałam i pewnie nieprędko, jeśli w ogóle, takie zjem. Jest rzeczywiście  dla prawdziwych "myśliwych" - zresztą poczytajcie sami z czego się składa! Bigos po myśliwsku, pieczeń z sarny, jelenia lub dzika, kiełbaski pieczone, pasztet z zająca, dodatki: pieczywo, pomidory, ogórki, masło, ketchup, do tego napoje: kawa, herbata, soki, wody mineralne oraz napoje alkoholowe: wódki, krupnik... Mam nadzieję, że Amber nie liczy dziś na taki zestaw! 


Jeśli już wybierzecie swój typ śniadania, nie zapomnijcie o nakryciu do stołu. Ja robię to zwykle spontanicznie, w zależności od pory roku, nastroju, a nawet pogody - zmieniam nakrycia, podstawki, kwiaty. A jednak prawidłowe nakrycie stołu do śniadania nie ma nic wspólnego ze spontanicznością. Dlaczego? Kierują nim sztywne i precyzyjne zasady, którymi koniecznie chcę się z Wami podzielić. Znalazłam je, podobnie jak informacje o rodzajach śniadań, na jednym z hotelarskich portali. Ciekawa jestem czy ktoś z Was w domowych warunkach aż tak precyzyjnie przestrzega śniadaniowej etykiety? Ja od razu przyznaję, że nie, choć oczywiście wiem, po której stronie kłaść sztućce. Jednak, podobnie jak przy gotowaniu, działam "na oko" i nie używam linijki do odmierzania odległości :)  


"Czynności wykonywane do nakrywania stołów do śniadań prostych: 
a) talerzyk śniadaniowy 1.5 cm od krawędzi stołowej, emblematem w stronę konsumenta
b) sztućce: z prawej strony nóż ostrzem w stronę talerza
c) z prawej strony talerza w odległości 1cm ustawia się spodek od filiżanki
d) łyżeczki do kawy lub herbaty układa się na spodeczkach, ukośnie, trzonkiem w prawo
e) ogrzane filiżanki podajemy jednocześnie z przyniesieniem napoju do śniadania
f) nad talerzykiem ustawiamy przyprawy, wazonik z kwiatami, popielniczkę
Jeżeli przewiduje się podanie jaj, wówczas nakrycie uzupełniamy:
*podstawkami pod kieliszki do jaj, które ustawia się po lewej stronie talerzyków śniadaniowych, w odległości 2 cm od nich
*łyżeczkami do jaj ułożonymi na spodeczkach, również trzonkami w prawo
Jeżeli w skład śniadania wchodzą wędliny i sery, to wówczas:
*z lewej strony talerzyków śniadaniowych układa się widelec częścią wypukłą do stołu i nóż z prawej strony talerza
*talerzyki, noże i widelce powinny być ułożone w jednakowej odległości od brzegu stołu (tj.1-2 cm)" *


WIOSENNA TARTA NA ŚNIADANIE

1 opakowanie ciasta francuskiego
1 opakowanie kremowego twarożku ( u mnie Philadelphia)
garść siekanego szczypiorku
garść listków bazylii
6 (lub więcej) jajek przepiórczych
5-6 pomidorków koktajlowych 
1 łyżka śmietany
sól morska, pieprz do smaku


Ciasto francuskie ułożyć na papierze do pieczenie i zagiąć wszystkie krawędzie, tak by powstały wyższe boki o szerokości ok. 1 cm. Środek nakłuć widelcem i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, żeby ciasto podpiekło się na złoty kolor. Na podpieczonym cieście rozsmarować  twarożek rozrobiony ze śmietaną. 


Posypać szczypiorkiem i listkami bazylii, ułożyć połówki pomidorków i nałożyć jajka przepiórcze. Pomidorki i jajka posypać z wierzchu solą morską i pieprzem. Wstawić do piekarnika i piec dalej w temperaturze ok. 200 stopni przez ok. 5 minut, tak by jajka lekko się ścięły. Podawać od razu pokrojone na dowolne porcje. Smacznego i słonecznego dnia!

* informacje o śniadaniach cytuję z tej strony (klik)

** inspiracją do tego śniadania był przepis na Lazy Monday Morning Breakfast Galette znaleziony na tej stronie (klik) 

piątek, 25 marca 2011

W marcu jak w ... Casserole. I niezbędna uwaga.



"681. Niezbędna uwaga. 

Głównym zadaniem i podstawową troską każdej gospodyni musi jednak pozostać codzienny domowy obiad. Po pierwsze winien on być podawanym punktualnie, tak jak wymaga rozkład czasu w rodzinie, a więc w oznaczonym czasie wszystkie potrawy muszą być gotowe.  Po drugie, podawane jedzenie ma być zdrowem i pożywnem, po trzecie - musi odpowiadać pieniężnym warunkom domu. Nie zawsze tanie i nie zawsze drogie potrawy, tylko stosowna ich zmiana z zwróceniem uwagi na porę roku, powinna być przewodnią zasadą każdej gospodyni. Tak np. zimą ograniczamy się przeważnie strączkowemi roślinami i kaszą, co nie jest potrzebne latem, gdy jest dość młodej jarzynki, to możemy przyrządzić bardziej pożywną zupę, a do mięsa dać sałatę. Stół świąteczny urozmaicamy leguminą, tortem, etc. Główną jednak zasadą, jak to było już parę razy nadmieniane, pozostanie stosowny rozkład i kolejna zmiana różnych potraw. "   Kuchania Koszerna, Rebekka Wolf


I co Wy na to?
Zgadzacie  się?
Przyznam, że mnie ten tekst ogromnie rozbawił, choć rozumiem "jego dobre intencje". 
Wyobraziłam sobie sfrustrowaną gospodynię nerwowo zerkającą na zegar i do garnków, uwikłaną myślami  czy zdążę na czas, czy obiad jest wystarczająco zdrowy i pożywny i odpowiedni na zasobność portfela? A, i czy pasuje do pory roku? Co będzie jeśli z roztargnienia sałata trafi na stół w środku zimy? Czy da się naprawić takie faux pas?


Uff, potwornie męczące i dalekie od tego czym dla mnie jest przygotowanie wspólnego posiłku. A jest to przede wszystkim przyjemność. Radość łączenia, ciekawość smaku i oczekiwanie na to, by wspólnie zasiąść do stołu. Nie dręczę się myślami o obiedzie. Pozwalam im swobodnie i bez przymusu przepływać przez głowę. Rozglądam się bez pośpiechu szukając wskazówek - może kryją się w jednej z książek kucharskich, a może w koszyku z warzywami albo czekają zziębnięte w zamrażarce... Lubię ten moment zaskoczenia, gdy idąc tropem przeróżnych pomysłów i składników docieram do celu.

Teraz zaczyna się kolejny ekscytujące moment. Kuchnia zamienia się w małą (a czasami całkiem sporą) orkiestrę. Stukają noże, dołącza się perkusja garnków, w tle coś syczy, bulgocze, paruje. A ja, niczym dyrygent z wielką łyżką próbuję i mieszam i prowadzę tą orkiestrę do kulminacyjnego momentu. Szykuję miejsca, wybieram talerze, sztućce, miseczki, nakrywam do stołu. Rozchodzące się z kuchni zapachy rozesłały już zaproszenie. Nie musimy się nawoływać ani czekać na siebie. Siadamy razem do stołu. Muzyka kuchni ustępuje miejsca słowom przy stole. Jemy, rozmawiamy, śmiejemy się, sięgamy po kolejne dokładki. I szczęśliwie nikt nie patrzy na zegarek. Najzwyczajniej w świecie cieszymy się tą wspólną chwilą. Tym, że możemy razem usiąść do stołu. Po prostu. 


Wiem, że nie zawsze wspólny posiłek jest możliwy. Doskonale rozumiem, że odwieczny dylemat "co na obiad?" nie raz dręczy i frustruje zamieniając gotowanie w przymus i męczącą konieczność. I mnie czasami także dopada to uczucie. Ale nawet w takich chwilach, gdy nie mam czasu ani pomysłu, mobilizuje mnie myśl o tym, że nie muszę wymyślać wyszukanych dań, przecież bliskich ucieszy nawet najprostszy posiłek - ulubiona pomidorowa czy naleśniki z serem. Jeśli przygotujemy go z sercem, doprawimy go najlepiej na świecie.  Jedzenie gotowane z przymusu, na czas i bez przyjemności nigdy nie będzie tak smaczne jak byśmy chcieli. 


Weekendowe wspólne obiady smakują nam najbardziej. Wtedy nikt się nie spieszy, mamy czas i głowy pełne pomysłów. Nie patrzymy na zegarek, wstajemy kiedy chcemy i robimy to na co mamy ochotę. Ja od dawna miałam ochotę na casserole cukiniowo-fasolowe. Przepis znalazłem i zaznaczyłam już dawno temu w jednej z moich ulubionych małych książeczek z BBC GoodFood "Let's cook - 52 Summer Vegetable Dishes" (tej samej, którą znalazłam na wyspie - klik) . 


Nazwa casserole pochodzi z języka francuskiego i oznacza ceramiczne naczynie do zapiekania, w którym gotowe danie jest  podawane i określane także mianem casserole. Pierwsze wzmianki o daniach typu casserole pochodzą z XVIII wieku, kiedy danie to przygotowywane było na bazie ryżu i mięsa. Wersji casserole jest chyba tyle ile wzorów i form samych naczyń do zapiekania. Można przygotować je z mięsem i warzywami, z rybą lub z samymi warzywami. To właściwie taka odmiana zapiekanego gulaszu lub potrawki.  


Ostatni marcowy weekend zamiast oczekiwanej wiosny zasypał nas śniegiem. Sprawdziło się przysłowie, że w marcu jak w ...No właśnie w casserole, w którym znalazła się "zimowa" fasola, ale i zielona jak wiosna cukinia. Cudownie aromatyczna, pełna pysznych warzyw  potrawa zajadana z chrupiącymi grzankami była idealnym daniem na sobotni nastrój i pogodę. Ta wersja casserole nie wymaga ani dużo czasu ani pracy, wspaniale smakuje, jest pożywna i zdrowa. Podałam ją w samą porę, to znaczy wtedy, gdy wszyscy poczuliśmy się głodni. No i zimowo-wiosennymi składnikami pasowała do marcowej zmiennej pogody. W ten oto sposób mogę śmiało mianować się wzorcową gospodynią , z tą różnicą, że gotowałam w iście radosnym i pełnym dobrych myśli nastroju ani razu nie spoglądając na zegarek.


CASSEROLE CUKINIOWO-FASOLOWE
/składniki na 4 porcje/

1 łyżka oliwy
1 duża cebula
3 średniej wielkości cukinie
150 ml wytrawnego białego wina
2 puszki pomidorów 
140 g czarnych oliwek
2 puszki białej fasolki flageolet 
2 łyżki świeżego rozmaryny
50 g masła
2 ząbki czosnku
2 łyżki siekanej pietruszki
sól, pieprz
1 bagietka 


Cebulę i cukinie pokroić na plasterki. W garnku rozgrzać oliwę i wrzucić na nią cebule, a po ok. 2 minutach cukinie. Trzymać na średnim ogniu przez ok. 10 minut, do momentu aż zmiękną i lekko się zrumienią. Dolać wino, doprowadzić do wrzenia i gotować 2 minuty (lub chwilę dłużej), aż wino w połowie wyparuje. Dodać pomidory z puszki, oliwki, fasolkę odsączoną z zalewy (można też samemu ugotować wcześniej fasolę - ja tak zrobiłam) oraz rozmaryn. Zagotować i dusić przez ok. 5 minut. Doprawić do smaku.
Masło połączyć z czosnkiem oraz pietruszką. Bagietkę pokroić na dość cienkie kromki, wysmarować masłem z ziołami. Ułożyć na potrawce z fasoli i zapiekać przez ok. 5-10 minut, aż grzanki ładnie się podpieką i zrumienią.


Moje zmiany - nie dodałam czarnych oliwek i rozmarynu, bo zwyczajnie zapomniałam :) , ale dodałam za to pokrojone w plasterki dwie duże marchewki. Grzanki wysmarowałam oliwą i posypałam suszonymi ziołami, a później posypałam także tartym parmezanem.  Casserole jedliśmy razem z kuskus - bardzo pasował, zwłaszcza razem z sosem, jaki powstał podczas przygotowania casserole. Pyszne, pożywne i zdrowe danie - bardzo Wam polecam!


* cytat pochodzi z książki Kuchania Koszerna, Rebekka Wolf, wyd. TENTEN - dziękuję Monice za Hamantaschen, bo to dzięki naszemu wspólnemu pieczeniu (klik) odszukałam tą książkę i teraz z zaciekawieniem się zaczytuję:)
** przepis cytuję za książką Let's cook - 52 Summer Vegetable Dishes, BBC Good Food, rok wydania 2005

poniedziałek, 21 marca 2011

Hamantaschen



A wszystko zaczęło się ... od marchewki!
Tak, marchewki.
A właściwie kwiatków z marchewki, jakie zobaczyłam na Stoliczku u Moniki (klik). Cudowny minimalizm, wyjątkowość przepisów splatanych z pięknymi słowami i cytatami zachwyciły mnie. Ten podziw trwa  i rośnie nieustannie. 


I tak czytając niemal przed rokiem słowa Moniki o tym, jak skrupulatnie wycinała płatki z plasterków marchewki,  bo "idealnie kształtne ciasteczka są naprawdę smaczniejsze, a muffinki z kwiatkiem to zupełnie inna jakość niż muffinki bez kwiatka" poczułam, że pisze je osoba, która jest mi bardzo bliska. Przypomniałam sobie chwile, gdy i ja nie raz przesiadywałam godzinami nad przeróżnymi dekoracjami i wypiekami, po to tylko, by zbliżyć je do ideału.  Od tamtego czasu regularnie zasiadam do Stoliczka i zawsze niecierpliwe czekam, co Monika na nim postawi (klik)


Możecie sobie zatem wyobrazić jak wielka była moja radość, gdy jakiś czas temu Monika zaproponowała mi wspólne pieczenie. Zgodziłam się bez namysłu, który okazał się jednak bardzo potrzebny przy wyborze przepisu.  Moja radość była tym większa, gdy ustaliłyśmy  że będziemy piekły w miniony piątek, 18 marca. To dzień pierwszych urodzin mojego bloga. (klik) Kiedy go zakładałam, byłam (i nadal jestem) pełna podziwu, ale i wielkiej nieśmiałości wobec wielu wspaniałych blogerek, których blogi wówczas odkrywałam. Nie sądziłam, że dokładnie za rok będę z jedną z nich cudownie spędzała czas podczas wspólnego pieczenia. A jednak! Piękne są takie chwile i warto na nie czekać!


Zanim Monika podała mi przepis, ja zaocznie zgodziłam się w ciemno na wszystko, co zaproponuje. Wiedziałam, że jej wybór będzie jak zawsze oryginalny i wyjątkowy. A na wieść o purimowych Hamantaschen  podskoczyłam z radości! Nie wiem już ile razy miałam je w planach, ale zawsze znalazło się coś, co te kapelusze, zwane też uszami, sakwami lub kapsami Hamana, spychało na dalszy plan. 


Teraz w końcu nastał ich czas - dosłownie! Dokładnie w miniony piątek i sobotę był Purim, nazywane też Dniem Odmienionych Losów, święto obchodzone w 14 dniu miesiąca adar * i upamiętniające uchronienie Żydów od zagłady. Historia głosi, iż Żyd Mordechaj, wbrew poleceniu króla, nie oddawał pokłonu królewskiemu ministrowi Hamanowi.  Z tego powodu Haman postanowił skazać na zagładę wszystkich Żydów. Los wskazał na 13 dzień adar jako datę zagłady. Dowiedziawszy się o tym planie królowa Estera zwróciła się do króla z prośbą o zmianę tej decyzji. W konsekwencji Hamana i jego rodzinę  spotkała śmierć, jaką planował dla Żydów w tymże dniu.  Pur oznacza los, bo to właśnie przy pomocy losów Haman pierwotnie wyznaczył dzień zagłady.


W tym dniu, rano i wieczorem, czytana jest w synagodze Księga Estery. Ilekroć pada słowo "Haman", zebrani hałasują, tupią, grzechoczą kołatkami.  Obowiązkiem religijnym jest w ten dzień pić alkohol aż do momentu, w którym nie można będzie rozróżnić wznoszonych okrzyków: "Niech będzie błogosławiony Mordechaj" i "Niech będzie przeklęty Haman".  Purim ma charakter karnawałowy i jest chętnie obchodzone także przez niereligijnych Żydów. Uczestnicy przebierają się w kostiumy, często mężczyźni w kobiece, a kobiety w męskie.


Purim jest jednym  z najradośniejszych żydowskich świąt i jedynym, w czasie którego wolno śmiać się i naigrywać z wrogów.  Tradycyjnie w tym dniu Żydzi wysyłają do siebie paczki ze smakołykami, wśród których zawsze znajdują się Hamantaschen, trójkątne słodkie ciasteczka z makiem, zwane uszami Hamana, choć w języki jidisz Hamantaszen oznacza właściwie kieszenie Hamana. Pierwotnie kapsy, które wywodzą się prawdopodobnie z XVI wieku, wypełniane były głównie nadzieniem makowym. Z czasem zaczęto je urozmaicać i zmieniać. Dziś piecze się je nawet w wersji wytrawnej z nadzieniem z ziemniaków i nasion sezamu lub fety i buraków. 
Monika wybrała przepis Marcy Goldman. Właściwie nie przepis, a chyba cały rozdział. Ustaliłyśmy, że nie zdradzimy sobie, jaką wersję kapeluszy pieczemy. Zatem pisząc te słowa nadal nie wiem, jak wyglądają uszy Moniki, tzn. Hamana:)


Miałam wielką ochotę na ciasto z dodatkiem pomarańczy (coś tak myślę, że chyba takie zrobiła Monika...?), ale ostatecznie wybrałam ciasto serowe, gdyż bardzo przypomina ciasto na Rugelach, które z przepisu Moniki (klik) piekłam już niezliczoną ilość razy i które ogromnie nam smakują. Z wyborem nadzienia nie było już tak łatwo. Spośród 10 nadesłanych wersji, miałam ochotę na wszystkie! Przypomniałam sobie jednak żurawinowy post Moniki (klik) i przepiękne zdjęcia jakie w nim umieściła - zatem nadzienie żurawinowe z suszonymi wiśniami, które ja zamieniłam na suszone śliwki. A ponieważ  kusiła mnie też perspektywa kieszeni z morelami, drugi tuzin kapeluszy wypełniło nadzienie morelowe. 


Obie wersje okazały się wspaniałe. Zapachy, jakie towarzyszą przy szykowaniu nadzienia są absolutnie cudowne i zapowiadają prawdziwą rozkosz, jaką jest zajadanie jeszcze ciepłych Hamantaschen. Ciepłych, bo zjedzonych co do sztuki niemal zaraz po wyjęciu piekarnika - nie licząc kilku chwil, jakie udało mi się wynegocjować na zrobienie zdjęć:) Dwa tuziny  kapeluszy zniknęły w niecałe 30 minut, co mam nadzieję jest wystarczającą rekomendacją. Żałuję, że działając w porozumieniu z Moniką, zmniejszyłam ilość składników o połowę, bo 4 tuziny kapeluszy ucieszyłyby nas jeszcze bardziej! 


HAMANTASCHEN - CIASTO SEROWE
/cytuję za M. Goldman - składniki na 12 sztuk/ 

1/4 filiżanki cukru (użyłam pudru)
1/2 filiżanki masła
1/2 filiżanki twarogu 
1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego (ew. cukier waniliowy)
1 filiżanka mąki 
szczypta soli 


Wszystkie składniki przełożyć do miski i zagnieść na gładkie ciasto. Jeśli to konieczne, w trakcie wyrabiania można dodać więcej mąki. Ciasto nie powinno się zbytnio lepić do rąk. Uformować w kulę, zawinąć w folię i przełożyć do lodówki na ok. 30 minut. 
Schłodzone ciasto rozwałkować na obsypanej mąką stolnicy na grubość ok. 3 mm i wycinać kółka (u mnie o średnicy... cm). Na środek każdego koła nałożyć niecałą łyżeczkę farszu i unosząc krawędzie koła zlepić dokładnie na brzegach w trzech miejscach, nadając im kształt trójkąta. Środek powinien zostać "otwarty", by nadzienie było widzoczne.
Tak przygotowane kapelusze wysmarować jajkiem rozbełtanym z łyżką mleka i wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni. Piec ok. 15-20 minut, do momentu aż ładnie się zrumienią. 


NADZIENIE ŻURAWINOWO-WIŚNIOWE
/cytuję za M. Goldman - składniki na 4 tuziny/

1/2 filiżanki soku z pomarańczy
1/2 filiżanki wody
skórka otarta z pomarańczy
1/2 łyżeczki cynamonu 
1/2 filiżanki cukru
1 filiżanka suszonych wiśni ( u mnie suszone śliwki)
1 filiżanka suszonej żurawiny
1 filiżanka rodzynek (pominęłam)
opcjonalnie siekane orzechy włoskie (ok. 1 filiżanki)

Wszystkie składniki (z wyjątkiem orzechów) przełożyć do rondelka i ustawić na średnim ogniu. Gotować przez ok. 5-10 minut, aż owoce zmiękną. Jeśli zaczną przywierać do dna, można dodać więcej wody lub soku. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić i przełożyć do blendera. Dodać orzechy i wszystko razem zmiksować na gładką masę. Nadmiar nadzienia można zamrozić, choć w moim wypadku został zjedzony wprost z rondelka:)


NADZIENIE MORELOWE 
/cytuję za M. Goldman - składniki na 2,5 tuzina/
1/2 filiżanki wody lub soku z pomarańczy (użyłam soku)
1/4 filiżanki soku z cytryny
2-3 filiżanki suszonych moreli
1/2 filiżanki cukru 
1 filiżanka rodzynek
opcjonalnie siekane orzechy włoskie (ok. 1 filiżanki)

Wszystkie składniki (z wyjątkiem orzechów) przełożyć do rondelka i ustawić na średnim ogniu. Gotować przez ok. 5-10 minut, aż owoce zmiękną. Jeśli zaczną przywierać do dna, można dodać więcej wody lub soku. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić i przełożyć do blendera. Dodać orzechy i wszystko razem zmiksować na gładką masę. Jeśli masa jest za mało słodka, można dodać więcej cukru. Podobnie jak w  przypadku nadzienia żurawinowego, nadmiar nadzienia można zamrozić, ale jest tak wyborne, że najlepiej smakuje od razu wyjadane łyżeczką:) Ja zrezygnowałam z rodzynek, za którymi nie przepadam i zwiększyłam odpowiednio ilość suszonych moreli. 
Polecam!


* adar - szósty miesiąc w żydowskim kalendarzu świeckim, a dwunasty w kalendarzu religijnym. Przypada na miesiące luty-marzec w kalendarzu gregoriańskim. Liczy 29 dni, w roku przestępnym 30 dni

* * pisząc o święcie Purim i Hamantaschen cytuję informacje znalezione na Wikipedii. 

piątek, 18 marca 2011

Pierwsze urodziny bloga. Gateau au chocolat à la fleur de sel et huile d’olive.



Rok.
To dużo czy mało?
Jaki był?
Jak minął?
Co się wydarzyło?
Co zmieniło?
I co przyniesie kolejny?


Pierwszy rok jest przełomowy. Podobnie jak w życiu dziecka, które uczy się podnosić głowę, chwytać przedmioty, raczkować, by w końcu wstać i zrobić pierwszy krok. Zrobiłam pierwszy krok i wciąż się uczę, jak iść dalej. 
Myśli o blogu długo krążyły nad moją głową. Zebrałam je w końcu w jeden krótki wpis, który pojawił się na blogu we wrześniu 2009 roku. Od tamtej pory "ziarenko blogowe" zimowało przez długie miesiące, by w końcu 18 marca, wraz z nadejściem wiosny, wykiełkować pierwszym zielonym (bo szpinakowym) postem.


Nie sądziłam, że blog stanie się dla mnie tak ważny. Jest częścią mnie, mojego  patrzenia na świat, który wciąż poznaję wędrując po wspomnieniach i odkrywając smaki. 
Zawsze chciałam zapisać historię z mojego 100-letniego domu, niezwykłych osób, jakie były i są z nim związane. Nie przypuszczałam, że uda się to właśnie w tym miejscu. A jednak pisanie o kuchni, która jest sercem domu i przywoływanie wspomnień połączyły się w całość i płyną naturalnym strumieniem, w którym odbija się mój świat.


Na początku miałam obawy, czy starczy mi wytrwałości, by wejść w stały związek z Kucharnią. Teraz trudno mi sobie wyobrazić życie bez bloga. Zmienił tak wiele. Na dobre. Przede wszystkim zamienił moje oczy w aparat fotograficzny. Nieustanie robię zdjęcia - w myślach, na straganie, przy stole, w sklepie z talerzykami - wszędzie! Zbieram te kadry i staram się później odtworzyć. Nie zawsze się udaje, ale wciąż się uczę.


Pojawiło się też pudełko z pięknym wieczkiem (dziękuję M.). Tam chowam Wasze liściki, zdjęcia, nadesłane przepisy i koperty ze zwrotnym adresem. Cudownie, że wciąż tak wiele z Was pisze na papierze i wspaniale, że te listy trafiają też do mnie!


Biblioteczka wzbogaciła się o ciekawe tytuły. W półce z przyprawami króluje zapach tonki, na innej wonna lawenda. Urocze słoiki z przetworami, których wciąż nie otwieram, bo chcę zachować je na dłużej. Egzotyczne składniki,  uzależniające czekolady i aromatyczne kawy, które popijam podziwiając Wasze hafty. To wszystko prezenty. Nadesłane najczęściej bez okazji. Po prostu. Z serca. Szczęście i oszałamiające chwile radości, gdy otwieram koperty, w których odkrywam coś o czym skrycie marzyłam. Niezwykła blogowa intuicja i telepatia, której magii już nie raz doświadczyłam.


Jednak prezenty, choć tak bardzo miłe, nie są najważniejsze. Ponad wszystko cenię sobie znajomości, ba, kto wie, może już nawet przyjaźnie, jakie dzięki blogowi połączyły mnie z wieloma wyjątkowymi osobami. Pasja, którą wspólnie dzielimy, spojrzenie na świat, Wasza wiedza i poczucie humoru niezwykle mnie wzbogaciły. To wartość największa i bezcenna.


Podobnie jak bezcenne i ogromnie miłe są wszystkie odwiedziny na blogu. Z wielką radością witam zawsze stałych i nowych Gości. Cieszy mnie ogromnie, że rozmawiacie ze mną w komentarzach, dzielicie swoimi wspomnieniami i pokazujecie kawałek swojego świata. Zawsze równie ciepło myślę o wszystkich "cichych Czytelnikach" - sama Wasza obecność jest już da mnie bardzo ważna. Choć nie ukrywam, że mam wielką ochotę Was poznać! Może właśnie dziś?


DZIĘKUJĘ!
To jedyne właściwe słowo w tym momencie.

Już kiedyś wspominałam, że chciałam pisać "krótko i na temat" , ale jak widać - nie umiem! Pozostaje mi więc nadzieja, że przyzwyczajeni do objętości postów będziecie mnie nadal odwiedzać.


Nie mam dziś dla Was tortu, chociaż był w planach. Wybrałam ciasto, które jest cudownie zaskakujące i absolutnie uzależniające. Tak samo jak pisanie bloga, które stało się moim prawdziwym uzależnieniem. To ciasto jest dowodem na to, że łączenie smaków ma nieograniczone możliwości, że warto szukać i odkrywać takie połączenia, by po pierwszym kęsie po prostu oderwać się zmysłami od ziemi i poszybować wysoko. To ciasto jest doprawdy nieziemskie. Jest kwintesencją tego czym jest dla mnie gotowanie - nieustannym poszukiwaniem i podróżą pełną niespodzianek.  Autorem przepisu jest francuski szef Inaki Aizpitarte.


Ciasto w  smaku przypomina brownie, choć jest od niego znacznie lżejsze i bardziej puszyste. Ta lekkość jest zaskakująca. Gładkość oliwy niejako szykuje podniebienie na spotkanie ze smakiem niezwykłym, stworzonym przez chrupkość i wyrazistość kryształków soli rozpływających się w ustach i ustępujących miejsca czekoladowej rozkoszy. Pierwszy kęs jest jak pierwszy pocałunek - towarzyszy mu podekscytowanie i ciekawość, później oczy i usta zamykają się same, by pozostać z tą rozkoszą sam na sam i dać ponieść zmysłom...hmm. Cudowne .....

Ten rok był wyjątkowy. Stąd wyjątkowe ciasto. Dla wyjątkowych Gości - dla Was!


CIASTO CZEKOLADOWE Z SOLĄ MORSKĄ I OLIWĄ Z OLIWEK
Gateau au chocolat à la fleur de sel et huile d’olive
200 g dobrej jakości czekolady gorzkiej o zawartości kakao min. 70%
200 g masła
4 średnie jajka
150 g cukru
60 mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
oliwa z oliwek najlepszej jakości
sól morska 


W kąpieli wodnej stopić czekoladę z masłem i wymieszać, by powstała gładka masa. Jajka ubić z cukrem do białości. Dosypywać po łyżeczce mąki z proszkiem do pieczenia. Na końcu powoli, cienką strużką wlewać masę czekoladową, tak by dobrze połączyła się z resztą składników. Formę do pieczenia (u mnie kwadratowa o średnicy 22 cm) wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać do niej gotową masę i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni (oryginał podaje temperaturę 200 stopni, ale uważam, że jest zbyt wysoka jak na ten rodzaj ciasta).


Piec ok. 20-25 minut - należy sprawdzać patyczkiem czy ciasto jest już gotowe. Dłuższe pieczenie spowoduje nadmierne wysuszenie ciasta i pozbawi go koniecznej w tym wypadku wilgotności. Po wyjęciu z piekarnika wystudzić. Kroić na podłużne kawałki, każdy posypać z wierzchu solą morską i skropić oliwą. Sól morską i oliwę można podać dodatkowo z boku w oddzielnych naczynkach, aby każdy mógł dozować ich ilość według uznania. 
Smakuje naprawdę "nieziemsko" - polecam! 
 

*przepis pochodzi z tej strony (klik)