Strony

niedziela, 30 września 2012

TU I TAM nr 27. Słodko-słony świat. Gruszki i sernik z gorgonzoli z sosem pigwowym


Ponętna.
Iście rubensowska.
Zaokrąglona gdzie trzeba, z pięknie wyrzeźbioną kibicią.
Tylko czasem pozornie gruboskórna, o wnętrzu słodkim i jędrnym.
Uwielbia dobre towarzystwo, najchętniej o francuskim rodowodzie.
Nie stroni też od czekolady, wina i korzennych zapachów.
Gruszka. Królowa września.
Wzięła we władanie nasze kuchnie, Amber i moją.
Uległyśmy z rozkoszą.
Urokom gruszki nie można się oprzeć.
Oto do czego nas zainspirowała.
Zapraszamy!


Zupełnie nie wiem gdzie się podział.
Choć dobrze pamiętam, kiedy się zaczął i szczerze przyznam, że cieszę się bardzo, iż już się kończy. 
Wrzesień.
Właściwie niczego sobie. 
Mogę nawet powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych miesięcy. A jednak...


A jednak tym razem trochę mnie zawiódł. 
Choć gotowa jestem przyznać, że trochę winy leży też po mojej stronie.
Pogoda zdecydowanie minęła się z moimi oczekiwaniami. 
Parę ważnych spraw zamarło pod ciągłym znakiem zapytania, a ja już chciałabym postawić kropkę.


Potok w ogrodzie po prostu wysechł ukazując smutną anatomię kamiennych wnętrzności, które z każdym dniem coraz bardziej szarzeją. Bez tego wodnego szeptania i kojących monologów wodospadu świat zdaje mi się niekompletny.


Ciągle nie znalazłam czasu, żeby pójść na grzyby i zaczynam odbierać niepokojące przesłanki, że powinnam to marzenie przesunąć na przyszłą jesień. 
Wyprawa po kasztany skończyła się pełnym goryczy stwierdzeniem, że zostały nam już same obeschłe łupiny ...


Przecięty palec, kontuzja kolana, jak zawsze nieproszona migrena w komplecie z rozrywającym głowę dźwiękiem narzędzi zmieniających nową łazienkę w gruzowisko nie pozwalają mi myśleć o wrześniu zbyt pozytywnie.
Jednak pisząc te słowa dochodzę do wniosku, że może wcale nie jest aż tak źle.


Na grzyby pójdę za rok. 
Kolano przestało boleć.
Palec szczęśliwie nadal stanowi jedną całość. 
Zza sterty gruzu wystaje rura, która już od jutra ma przestać przeciekać. 
Nocna ulewa napełniła nadzieją mocno już zrezygnowane koryto potoka.


W piętrzącym się przy łóżku stosie książek znajduję słowa, które przeciągają mnie na drugą stronę lustra. Tam wszystko ma inny wymiar, smak i znaczenie.
Dawno nie czytałam tyle co teraz.  Mam wrażenie, jakbym pozbyła się wszystkich słów, które gromadziłam przez lata, a teraz zapełniam się innymi, zupełnie nowymi. O wielu rzeczach zaczynam myśleć zupełnie inaczej, na nowo, bardziej zdecydowanie. Chciałabym wierzyć, że lepiej.


Jeszcze tylko parę słów, kilka kroków, a to do czego zmierzam, zacznie się urzeczywistniać.
A zanim nadejdzie wyczekiwany październik, z lubością wgryzam się w gruszki.
To mój wrześniowy sposób na poprawę nastroju.


Szczerze mówiąc najbardziej lubię takie prosto z drzewa. Trzymane za ogonek i obgryzane po pestki. W ciastach, tartach i deserach za nimi nie przepadam. Zwykle wtedy stają się mdłe i tracą swój gruszkowy charakter.
O wiele bardziej lubię podkreślać ich smak ostrymi serami. Właśnie dlatego moje gruszki smakują tak, jak mijający wrzesień: słodko-słono; jak życie po prostu.


Gruszki i gorgonzola pasują do siebie idealnie. Wymyśliłam więc sobie sernik z gorgonzoli na spodzie z krakersów z solą morską (przepis tu - klik) z  gruszkami w pysznym pigwowo-gruszkowym sosie.  Rezultat przeszedł moje oczekiwania.
Ostrość sera cudownie kontrastuje z miodową słodyczą gruszek. Słodki sos doprawiony nalewką z pigwy pasuje tu idealnie. Całość tworzy słodko-wytrawny deser, który na stałe wpisuję w moje wrześniowe menu. Choć przyznam, że jest tak dobry, iż mogę go jeść przez okrągły rok.


SERNIK Z GORGONZOLI Z GRUSZKAMI W SOSIE PIGWOWYM

75 g pokruszonych krakersów - użyłam domowych z tego przepisu (klik)
350 g twarożku - użyłam serka President
150 g gorgonzoli
100 ml śmietany kremówki
2,5 łyżki żelatyny
sól, pieprz do smaku
3-4 łyżki stopionego masła
kilka małych, dojrzałych gruszek
ok. 8 łyżek galaretki z pigwy 
nalewka z pigwy - kilka chluśnięć;) 
szczypta imbiru
ew. sok z cytryny


Przygotować tortownicę lub formę o średnicy 16 cm i wyłożyć spód papierem do pieczenia. Twarożek przełożyć do miski. Krakersy zmielić lub drobno pokruszyć, zmieszać z roztopionym masłem i wyłożyć nimi dno formy. Do małego rondelka przelać śmietanę i dodać gorgonzolę. Podgrzewać na małym ogniu do momentu aż ser się stopi i powstanie dość gładki sos. 


W tym czasie żelatynę namoczyć w niewielkiej ilości wody. Gdy napęcznieje dodać ją do ciepłej śmietany z gorgonzolą i energicznie wymieszać tak, by dokładnie się rozpuściła. Całość przelać do miski z twarogiem i wymieszać, by całość idealnie się połączyła. Doprawić do smaku solą i pieprzem i wylać na spód z krakersów. Chłodzić w lodówce do momentu, aż sernik stężeje - u mnie nie trwało to dłużej niż 30 minut. 


Gdy sernik się chłodzi przygotować gruszki i sos. Gruszki obrać ze skórki, przeciąć na pół i wykroić delikatnie gniazda nasienne. Do szerokiego rondelka z grubym dnem włożyć galaretkę z pigwy, dodać kilka łyżek wody, szczyptę imbiru i podrzewać aż stanie się płynna. Dodać część nalewki z pigwy i włożyć gruszki wewnętrzną stroną do dna. Trzymać na małym ogniu, aż gruszki lekko zmiękną. Wyjąc wszystkie z wyjątkiem jednej - gotować ją dalej aż się rozpadnie, a następnie zmiksować lub zmiażdżyć widelcem, by zagęściła sos. Jeśli jest za słodki, można doprawić odrobiną soku z cytryny. Zdjąć z ognia i przestudzić.
Jeszcze ciepłe gruszki ułożyć na wierzchu sernika i podawać polane sosem.


Polecam Wam także pokazywane wcześniej na blogu: 

czwartek, 20 września 2012

Pięć okrążeń i bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Patisony.




Muzeum,
katedra,
lodziarnia,
sklepy, 
rynek...?
Który obiekt staje się Waszym celem nr 1 zaraz po przybyciu do nowego miasta? Z mapą w ręce, czy kierowani pantomimą tubylców, a może po prostu wiedzeni intuicją kierujecie się prosto na ... targ?


Zgadłam?
Jeśli tak, to być może kiedyś właśnie tam się spotkamy. A może minęliśmy się wyciągając rękę w tym samym kierunku - tam, gdzie rozsiadły się pękate dynie, przechwalają rumieńcami jabłka i pachną miodową słodyczą gruszki.
W moim świecie poruszam się według mapy, na której wszystkie drogi prowadzą do ... targowiska. Od niego zaczyna i na nim kończę - zawsze w ostatnim momencie wracam po coś, co zdaje mi się piękniejsze, bardziej dorodne od tego co spotykam w moim mieście.
Targ pokonuję w kilku okrążeniach.


Pierwsze jest łapczywe, trochę dzikie - jak u dziecka, które wchodzi do sklepu z cukierkami i jest pewne, że chce wszystkie. Ja też. W myślach kupuję wszystko i w ten sposób niczego nie świadome targowisko staje się nagle moją własnością.


Przy drugim okrążeniu oślepiona euforia zaczyna odczuwać pierwsze przejawy logicznego myślenia. Co zrobię z kolejną 20-kilogramową dynią, czy jest ktoś, kto w ciągu doby dobuduje mi spiżarnię, skąd wezmę komplet przynajmniej 12 krzeseł, które trzeba będzie dostawić do stołu (o właśnie i jeszcze przydałby się nowy stół!), by pomieścić tabuny gości. Tylko przy ich pomocy będziemy przecież w stanie zjeść to wszystko, co właśnie w myślach przed chwilą kupiłam.


W związku z tym kolejne, trzecie okrążenie możemy nazwać selektywnym. Przyznam, że za nim nie przepadam. Niczym minister finansów, moim zadaniem są wyłącznie "cięcia, cięcia, cięcia...". Z niekończącej się listy usuwam z bólem wszystkie te cuda, które - co sobie w końcu uświadamiam - albo i tak rosną w moim ogrodzie, albo w równie dorodnej postaci wylegują się na moim lokalnym straganie.


Dochodzę w ten sposób do czwartego okrążenia, ulubionego, kiedy zdecydowana na zakup zaczynam flirt ze sprzedawcą. Owocowo-warzywny romans, choćby trwał ledwie minutę, zawsze niesie ze sobą spełnienie. Satysfakcję, obustronną. Ja odchodzę bogatsza o siatkę klejnotów, On zostaje lżejszy o parę kilogramów. I niech mi ktoś powie, że burak, kartofel czy rzepa to nie są romantyczne warzywa!


Ale to jeszcze nie koniec. Przed samym wyjazdem dochodzi do finałowego okrążenia, a właściwie nalotu. Jest zupełnie irracjonalny, pozbawiony logiki, za to kierowany sercem, czystym zachwytem, bez grama rozsądku. Wracam po coś, co już i tak czeka na mnie w domu, ale zwyczajnie nie mogę się oprzeć pokusie. Kolejna siatka pomidorów, cukinie, gruszki. Przecież piękna nigdy nie dość, a jeśli ma przybrać postać pysznego jedzenia, to kto mógłby się oprzeć?!  


Kiedy więc wybrałam się do W. dzień zaczęłam oczywiście od wyprawy na targ. I tam je zobaczyłam. Małe, jaskrawo żółte dyski. Jeden na drugim, z wyciągniętymi w każdą stronę antenkami. Niesamowite. Kosmiczny nalot właśnie tu, w W., w drewnianej skrzynce obok kartofli i lekko zrezygnowanej sałaty.


Bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Zgadnijcie, w którym okrążeniu żółciutkie patisony wylądowały w moim koszyku? Otóż w każdym.
Najpierw oczami wyobraźni przeniosłam całą skrzynię do mojej kuchni. Następnie obiegłam pozostałe stragany, żeby przekonać się czy pierwsi wysłannicy jesieni wylądowali także na innych stoiskach. Nie wylądowali. 


Doszło zatem do etapu selekcji - odrzuciłam kilka nadgryzionych zębem czasu dysków i przeszłam zaraz do szybkiego, pełnego uniesień zachwytu romansu, w wyniku którego za całe 3 zł za kilogram stałam się najszczęśliwszą pod słońcem (a świeciło pięknie) właścicielką mini-patisonów. Oczywiście, nie obyło się bez ostatecznego nalotu, skutkiem którego wykupiłam cały zapas i z wielką satysfakcją zdążyłam odpowiedzieć na pytanie zupełnie zaskoczonej właścicielki straganu " Co pani z nimi wszystkimi zrobi?!" - "Zjem!"


Tak, ta myśl niosła mnie do domu znacznie szybciej niż pociąg pospieszny relacji W.-U. 
Część moich "kosmitów" przez kilka dni zdobiła stół, ułożona w specjalnie na tę okazję wyciągniętym koszyku. Krążyłam wokół nich zachwycając się tą kosmiczno-jesienną dekoracją. Ale jak długo można?!


Apetyt wziął górę nad wystrojem wnętrz i nazywając rzecz po imieniu, doszło do długo wyczekiwanej konsumpcji. Muszę z wielką satysfakcją przyznać, że moje zauroczenie patisonami znalazło wielce smakowite odzwierciedlenie na talerzu. Nie mogę się doczekać, kiedy żółciutkie UFO po raz kolejny wyląduje w mojej kuchni. Na powitanie na pewno przygotuję tą sałatkę!


SAŁATKA Z PATISONÓW Z FETĄ, CZERWONĄ CEBULA, BAZYLIĄ I MIĘTĄ

Jest pyszna. Podsmażone lekko na oliwie patisony są chrupkie, lekko słodkie. Otulone karmelizowaną w balsamico czerwoną cebulą, aż proszą się o dodatek słonej dla kontrastu fety. Bazylia i mięta dodają sałatce świeżości. Wspaniale smakuje na ciepło, także w formie bruschetty - na grzankach z bagietki. 

Składniki na 2 osoby
10 mini-patisonów
1 czerwona cebula
1/2 opakowania fety
kilka łyżek oliwy
2-3 łyżki  balsamico
2-3 łyżki miodu
sól, pieprz
świeże listki mięty i bazylii


Cebulę pokroić w piórka i wrzucić na patelnię z odrobiną rozgrzanej oliwy. Trzymać na średnim ogniu aż cebula zmięknie, wtedy dodać ocet balsamiczny i miód. Wymieszać i dalej trzymać na ogniu do momentu aż cebula się skarmelizuje.
Patisony umyć, odciąć zielone końcówki i pokroić na średniej grubości plasterki. Na patelni rozgrzać część oliwy i wrzucić na nią pokrojone patisony. Doprawić solą i pieprzem i trzymać na średnim ogniu przez kilka minut - powinny tylko lekko się poddusić. Zdjąć z ognia. Połączyć z karmelizowaną cebulą, pokrojoną lub pokruszoną fetą oraz ziołami. Wymieszać. Jeśli trzeba, doprawić jeszcze do smaku solą i/lub pieprzem i skropić oliwą. Zjadać z apetytem, w towarzystwie dobrego wina i bagietki.

środa, 12 września 2012

Vendemmiamo. Wrześniowy wernisaż, winobranie i concord grapes zatrzymane w lodach.



"Gdy księżyc zaczyna blednąć, a winogrona są napęczniałe i ciemne, pokryte wyraźnym białawym nalotem i w pierwszych promieniach słońca osuszone z porannej rosy - wówczas vinaiolo (zarządca winnicy) zrywa kiść winogron, pociera owoc lub dwa o rękaw koszuli, po czym wkłada je do ust, żuje, połyka, uśmiecha się i mówi: vendemmiamo, możemy przystąpić do zbioru." *


Vendemmiamo. Vinaiolo. Wrzesień. Winogrona. Winobranie. 
Zabawne, że wszystko zdaje się toczyć wokół jednego dźwięku - "w".
Czy to przypadek, że to jedna z ostatnich liter alfabetu? Końcówka.


Później niewiele już zostaje. "Z" i zabawne "ź", równie dziwaczne jak przypisane mu "źdźbło". 
Celowo czy przypadkiem zmierzch lata zaczyna się od "w", potem świat otrzepie się z ostatnich wspomnień i zrzuci je zaschnięte w liściach. 
Zastygnie i zaśnie. 
Nadejdzie "z" jak zima. Ale to jeszcze nie teraz. Za wcześnie.


Teraz czas na wernisaż. Wrześniową wystawę.
Wstęp wolny. Dla każdego.
Wybieram krzesło pod drzewem, na lekkim wzniesieniu. 
Ogrodowa loża. 


Drzewo jest starsze od domu. Silne, mocne, choć ugięte pod ciężarem jesiennych jabłek. Na jednym z muskularnych konarów wciąż jeszcze rozciąga się hamak kołysząc leniwe wrześniowe promienie.   


Wrzesień. Wielki impresario. Wszędzie wokół rozkłada swe dzieła, prezentuje artystów. 
Martwa natura jabłek rozrzuconych na trawie w artystycznym nieładzie. 
Teatr cieni wędrujących po łące w pogoni za słońcem - coraz wcześniej schodzącym ze sceny reżyserem.


Balet motyli  - lekki, delikatny, jakby nieświadomy swojego piękna. Tylko w słońcu, tylko na chwilę, tylko tam, gdzie przejrzałe śliwki nakarmią artystów ostatnimi kroplami słodkiego nektaru. 
Zastygam z zachwytu. Siedzę bez ruchu. Staję się częścią sceny, na której zaczynają się pojawiać najbardziej nieśmiali wykonawcy.


Dzięcioł - elegancki, jak na artystę przystało, we fraku i czarnym tupeciku stuka tak, że milkną nawet świerszcze. Rzeźbi wytrwale, z pasją. Skupiona w dziobie wena odbiera mu w końcu rozsądek i zbliża się do mnie na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie akrobacje wiewiórki, która nagle niemal dosłownie spada z nieba, mogłabym zdobyć się na śmiałość i poprosić go o autograf na drewnianej tacy, na której stygnie mi kawa.


A wrzesień? A wrzesień jest malarzem.
Czubkiem pędzla zmoczonego w złocistej farbie powoli przemalowuje świat. Zaczął od jabłek, potem zatrzymał się na dyniach, teraz czekają na niego drzewa. Za parę tygodni obraz będzie gotowy. Zawiśnie w jesiennej galerii i będzie się suszył zanim wiatr nie strąci ostatnich liści jak kruszących się kawałków starej farby. 


Wrześniowe powietrze pachnie winem. To zapach jabłek, tych które po prostu przeminą na trawie i dojrzałych słodkich winogron. Tych, których martwa natura zajmuje całą ścianę domu. 


Posłuszni vinaiolo czekamy na znak i rozpoczynamy nasze vendemmiamo. Wrześniowy performance, w którym my, publiczność, możemy brać udział. Rubinowym sokiem malujemy usta i palce. 


"Przy jednym ze stołów kobiety formują z ciasta płaskie chleby i układają na nim winogrona. Obficie posypują winogrona cukrem - białym i brązowym wymieszanym w równych proporcjach - a następnie świeżo zmielonym pieprzem. Potem wsuwają chleby do pieca opalanego drewnem stojącego w głębi przepastnej kuchni." 


Schiacciate con l'uva. 
Winogronowe placki. Stały się już naszą tradycją. Przez pierwsze dni winobrania piekę je codziennie, na koniec dnia, gdy "opowiedziano już, co było do opowiedzenia, pośmiano się i zapanowała cisza. Mleczny księżyc raz po raz znika, przesłaniany pędzącymi po niebie chmurami. Robaczki świętojańskie odbijają się rykoszetem od krzewów winorośli (...)", a ja odkładam miskę dorodnych winogron.



Chcę zatrzymać ich smak inaczej niż zwykle. Nie w winie, ani w soku, nie w rozmarynowej galaretce i rozrywanej jeszcze na ciepło schiacciate con l'uva, ale w lodach. Concord grapes ice cream z obowiązkową nutą rozmarynu - lody, których kolor już na zawsze wpiszę się we wrześniową paletę. Lody, których smak długo nie da o sobie zapomnieć. Zmalujcie sobie takie lody, koniecznie! 


LODY WINOGRONOWE Z NUTĄ ROZMARYNU 
CONCORD GRAPES ICE CREAM

Co mogę o nich napisać? Są doskonale. Winogrona concord i rozmaryn to para doskonała. Dla mnie to kolejne cudowne wcielenie tych wspaniałych, aromatycznych i uwodzicielsko słodkich owoców. 


2 szklanki śmietanki 30%
1 szklanka mleka
1 3/4 szklanki cukru
1/4 szklanki wody
8 szklanek winogron odmiany concord
4 żółtka
szczypta soli
gałązka świeżego rozmarynu


Umyte winogrona przełożyć do dużego rondla, dodać rozmaryn, zalać wodą i trzymać na małym ogniu aż zaczną się gotować. Ugnieść grona przy pomocy drewnianej łyżki, by popękały i puściły jak najwięcej soku.  Kiedy zmiękną zdjąć z ognia, lekko przestudzić i delikatnie zmiksować - nie za mocno, aby nie zmielić pestek.  


Następnie odcedzić dokładnie na gęstym sicie. Otrzymany w ten sposób sok odstawić do zupełnego wystudzenia. 
W tym czasie do drugiego, mniejszego rondla wlać śmietanę, mleko i dodać połowę cukru i podgrzewać delikatnie na małym ogniu. 


W misce ubić żółtka z resztą cukru. Podgrzaną masę śmietanową wlewać stopniowo do żółtek ubijając tak, by wszystko dokładnie się połączyło, a następnie wstawić ponownie na mały ogień i cały czas mieszając czekać aż masa delikatnie zgęstnieje (będzie jak płynny budyń). Zdjąć z ognia i połączyć z wystudzonym sokiem winogronowym i odstawić do całkowitego wystudzenia. Przelać do maszynki do lodów i postępować dalej według wskazówek producenta. 


* cytaty pochodzą z książki Marleny de Blasi Tysiąc dni w Toskanii.
** przepis na te cudowne lody znalazłam na tej stronie - klik 

Polecam Wa także dwa inne przepisy z winogronami concord w roli głównej: