środa, 12 listopada 2014

Rachel Khoo "Moja mała francuska kuchnia" recenzja i konkurs



Myślę sobie, że są książki, które właściwie nie wymagają recenzji. 
Wystarczy, że znamy autora. Możemy mu zaufać, wejść do księgarni, pewnym ruchem sięgnąć na półkę i bez wahania wydać pieniądze. 
To niemal tak samo jak z jedzeniem. Ulubione potrawy zamawiamy bez zastanowienia wiedząc, że ich smak nas nie zawiedzie. 

 


Czy więc ma sens, abym recenzowała najnowszą książkę Rachel Khoo? Pięknej i zachwycającej osobowości, która podbiła serca smakoszy na wszystkich szerokościach geograficznych?
To "oczywista oczywistość", że "Moja mała francuska kuchnia" jest doskonała i piękna jak sama Rachel. 
I na tym mogłabym zakończyć. Nie mogę jednak, bo słowa zachwytu same cisną się na usta. 


Zacznijmy od zdjęć - i tu wystarczy nazwisko autora, by wiedzieć, że są doskonałe. David Loftus to marka sama w sobie. Zdjęcia zachwycają naturalnością, nie są przestylizowane, a przede wszystkim idealnie oddają francuski klimat potraw.
Świetnym pomysłem są rysunki autorstwa samej Rachel, które poprzedzają każdy z kolejnych sześciu rozdziałów poświęconych poszczególnym rejonom Francji - Bretanii, Bordeaux, Krajowi Basków, Prowansji, Lyonowi i Alzacji. 


"Moja mała francuska kuchnia" wydana przez wydawnictwo Albatros to nie tylko 120 niezwykle inspirujących przepisów " z gór, targów i wybrzeży Francji" , w których Rachel odczarowuje klasyczne francuskie potrawy, ale także wspaniały i niebywale smakowity zapis jej podróży : „Żeby napisać tę książkę zjeździłam całą Francję pociągiem, samolotem, autobusem, samochodem i rowerem – był nawet moment, kiedy siedziałam za kierownicą minibusa. Po górskich serpentynach i polnych drogach, w porywach wiatru, gdy deszcz lał comme les vaches pissent (jakby krowy sikały), jak mówią Francuzi, w śniegu, w gradzie… jednym słowem, stawiając dzielnie czoła każdej pogodzie”.



Gdy po raz pierwszy przeglądałam książkę, nad każdym z przepisów składałam deklarację "Zrobię, zrobię, zrobię...". Nic nie zmieniło się, gdy sięgałam po "Małą francuską kuchnię" po raz dziesiąty, dwunasty i kolejny. Dlaczego? Wszystkie przepisy łączy wspólna cecha - Rachel  czaruje, łamie stereotypy, odświeża i oddaje hołd wyobraźni, która pozwala łamać stereotypy. 


To wszystko w kuchni kocham najbardziej i dla tego wszystkiego kocham Rachel i jej "Małą francuską kuchnię". Warto dodać, że zdecydowana większość przepisów jest łatwa do odtworzenia, a składniki dostępne, jeśli nie w małych lokalnych sklepikach, to z pewnością w dużych, dobrze zaopatrzonych sklepach. 

Kończące wstęp autorki Bon voyage! jest kwintesencją książki - zaproszeniem do podróży przez smaki, regiony i zakamarki wyobraźni. Wszystko to daje niezwykle smakowitą ucztę i niebywale inspirującą lekturę, nie tylko dla miłośników francuskiej kuchni. 


Mam nadzieję, że rozbudziłam w Was apetyt na tą książkę, ponieważ dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros mam dla Was aż 2 egzemplarze "Mojej małej francuskiej kuchni"

Co trzeba zrobić, aby zdobyć jeden z nich? 

W komentarzu pod tym postem opiszcie najbardziej zadziwiającą potrawę, jaką jedliście podczas pobytu zagranicą. 
Autorki/autorzy odpowiedzi, które najbardziej mi się spodobają, otrzymają egzemplarz książki.
Na Wasze odpowiedzi czekam do 17 listopada. 
PAMIĘTAJCIE O PODANIU ADRESU MAILOWEGO!
Wyniki ogłoszę na blogu najpóźniej do 23 listopada.  
Wysyłka nagrody wyłącznie na terenie Polski. 
Powodzenia! 

22 komentarze :

  1. Najdziwniejszą potrawą jaka przyszło mi jeść w trakcie moich podróży były gotowane gałki oczne (baranie) podczas pobytu w Kirgizji. Jednakże była to jedynie jedna z nielicznych specyficznych przygód kulinarnych pośród takich dań jak pieczony wąż w Birmie, smażone na głębokim oleju tarantule w Kambodży, czy larwy owadów w Tajlandii... a jeszcze nie tak dawno temu wydawało mi się, że francuskie żabie udka to najdziwniejsza potrawa jaką przyjdzie mi jeść w życiu. Jak się jednak okazuje podróże kształcą nas (i doświadczają) na wielu płaszczyznach, również tej kulinarnej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Najdziwniejszą potrawą była sałatka zjedzona na wyspie Ko Chang w Tajlandii. Niby nic niezwykłego, wszystkie składniki były mi znane. Nieznane dla moich kubków smakowych okazało się za to znaczenie słowa "a little spicy". Dla Tajów nawet mniej znaczy więcej. Salatka - piekielnie ostra - ostatecznie pozostala niedojedzona...

    OdpowiedzUsuń
  3. Serwus!
    Smażone tarantule?! Przecież ja w życiu tego nie pobiję! Za to, mnie takie danie by powaliło na miejscu. Przeszły mnie ciary już na samą myśl! Uciekłabym stamtąd gdzie pieprz rośnie!
    Najdziwniejszym daniem, które jadłam były chyba ziołowe jajka ze środkiem czarnym jak bobo. Pewnie wielu z nas nie dałoby się do takiego jajka przekonać, bo uznałoby je po prostu za ugotowanego zbuk :). Taki kolor nadają żółtku zioła, w których jest ono gotowane. Tak sobie myślę, że w tym momencie żółtko przestaje być już żółtkiem (z uwagi na zmianę koloru) :D, trzeba by mu wymyślić jakąś nową nazwę... Smak tamtego dania nie zaskoczył mnie jakoś specjalnie, pomimo wszelkich zapewnień gospodarza. Jednak magia tamtej chwili, świadomość, że jem "azjatyckiego demona" - którego raczej na próżno szukać w naszych azjatyckich restauracjach - sprawił, że zapamiętałam tamtą chwilę, w której czułam się jak odkrywca kontynentu, na którym moja noga jeszcze wcześniej nie stanęła :).
    Pozdrawiam złotojesiennie :),
    Polaca Mala
    polaca.mala.blog@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha :), dodam, że te azjatyckie dziwy jadłam w Hiszpanii. Pozdrawiam, PM.

      Usuń
  4. Z perspektywy czasu to nic nadzwyczajnego. Jednak dla 8letniej dziewczynki z Polski było to coś niewyobrażalnego.
    Sytuacja miała miejsce na kolonii we Włoszech. Wraz z koleżankami zamówiłyśmy "coś" w budce przy plaży. Było smaczne i miało fajny kształt. Zjadłyśmy wszystko po czym wychowawczyni poinformowała nas, że właśnie zjadłyśmy smażone kalmary. Nasze zdziwienie było ogromne. Jak na zawołanie zaczęłyśmy się wykrzywiać i stwierdziłyśmy, że to było okropne. Takie były czasy. Dla nas owoce morza były czymś okropnym z samego założenia. Dla zwykłego śmiertelnika w Polsce nieosiągalne. Zapewne stąd wzięło się przekonanie, że owoce morza są wstrętne.
    Dzisiaj ta sytuacja wywołuje u mnie tylko pozytywne emocje. Mam trochę więcej lat i kalmary bardzo lubię. Niestety nigdzie nie smakowały tak jak na plaży we Włoszech...

    Książki kulinarne uwielbiam więc zaciskam kciuki :)
    patitolubi@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Napiszę jeszcze raz swój komentarz, bo google płata mi figle. :-)

    Najdziwniejszą potrawą jaką jadłam zagranicą był.. żurek w Londynie :-)
    Między pierwszym a drugim rokiem studiów postanowiłam pojechać na wakacje do UK zarobić trochę pieniążków. Tęskniłam za moim ukochanym żurkiem, więc mój narzeczony podczas odwiedzin u mnie postanowił mnie uraczyć ową zupą.
    Po ugotowaniu postawił przede mną żurek (ponoć!) z przepisu rodzinno-mamowego :-)
    Była to bliżej nieopisana, obrzydliwa żółta breja, która jedynie pachniała żurkiem. Mąki było w niej tyle, że ho ho i jeszcze raz ho, tak, że łyżka stawała w pionie po włożeniu jej do miski :-)
    I wiecie co? Zjadłam ze smakiem prosząc moją drugą połówkę o to, by nigdy przenigdy już dla mnie nie gotował :D
    e-mail: ewelina_kubiak@interia.pl

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielkie azjatyckie przygody kulinarne jeszcze przede mną. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi się zmierzyć z wężami, pająkami i gryzoniami. Moje skromne doświadczenie sprowadza się do podrobów, które moja mama od czasu do czasu serwuje- wczoraj zrobiła na przykład jajecznicę z móżdżkiem wieprzowym. To jednak zupełnie nie mój klimat.
    Wbrew pozorom najbardziej zaskakujące w moim życiu były sycylijskie lody. Kiedy rezydentka powiedziała, że serwuje się je w bułce, nie mogłam uwierzyć. Zaraz następnego dnia staliśmy w kolejce do lodziarni. "Wafelek czy miseczka?" spytała pani, a my zgodnie odpowiedzieliśmy "BUŁKA!" Chwilę potem w naszych rękach znalazły się puszyste brioszki z dwoma smakami lodów. Sos z rozpuszczonych lodów wsiąkał w bułeczkę, więc na koniec do zjedzenia została nam pyszna, mokra brioszka. Mam nadzieję, że w naszej wiosce nie było monitoringu na ulicy- musieliśmy wyglądać jak dwoje totalnych wariatów, z taką miłością pochłanialiśmy ten deser. To była jedna z najcudowniejszych niespodzianek, jakie zgotowała nam Sycylia:)
    Pozdrawiam serdecznie!
    Magda
    magdamirabelles@gmail.com
    http://lesmirabelle.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Włochy. Upał. Słońce. Plaża. Lody. Z lodami. Dużo lodów. Wielkich. Włoskich. Pysznych...
    Dzień za dniem mija na moich cudownych włoskich wakacjach. Odkrywam smaki i uroki wyjątkowej Italii. Najchętniej jadam co prawda pizzę, ale wypada też spróbować innych speciałów. Risotto, penne i inne mączne cuda - smakują wszystkim. Jednak przy wizycie w ekskludowanej restauracji planuję zaszaleć.
    Siostra znudzona przegląda menu i mówi "pizza!"...
    Tata kręci nosem i zamawia spaghetti.
    Mama decyduje się na sprawdzone calzone, a ja....
    Kelner spogląda na mnie wyczekująco. PAtrzę osłupiała we włoskie menu i nie rozumiem ani słowa.
    Widzę stronę z "mięsnymi potrawami". Na chybił trafił wskazuję danie brzmiące jak "sznycel z warzywami" i uśmiecham się słonecznie.
    Czekamy. Brzuchy zaczynają burczec. Rozglądamy się z niecierpliwieni. W końcu zbliża się kelner. Stawia na stolę blachę gorącej pizzy z ciągnącym się serem... Przed tatą kładzie talerz makaronu. Mamie podaje wielkiego drożdźowego pieroga. Ślinka napływa mi do ust. Podekscytowane czekam na moje danie, któe okazuje się...
    Wielkim płatem surowej szynki. Z kilkoma listkami czegoś zielonego. I pomidorkiem. Malutkim. A wszystko polane dziwnie pachnącym... sosem?
    Smak nie zachwyca. A fanką sałaty też nie jestem :)
    Tak właśnie zjadam szynkę parmeńską i kilka listków zieleninki, płacąc tyle, ile za blachę najlepszej pizzy. Dojadam leżące na stole paluszki grissini i śmieję się sama z siebie. Więcej nie popełniam podobnego błędu w restauracji. Kupuję kolejną porcję lodów i do dziś wspominam to najdziwniejsze (i najdroższe!) danie w moim zyciu :)
    idapk@vp.pl

    OdpowiedzUsuń
  9. Najbardziej zadziwiającym jak dotąd daniem, które zjadłam za granicą, była pizza. Ale nie taka zwyczajna. Do sklepu z pizzą (bo nie można tego nazwać pizzerią) zabrał mnie 10letni wtedy chłopiec urodzony w Rzymie. Po polsku mówił słabo, po angielsku praktycznie w ogóle, tak samo jak ja po włosku. A jakoś trzeba było się dogadać. Patrzyłam na pizze z różnymi dodatkami, kusiła mnie prosta pizza z szynką parmeńską i rukolą, ale powiedziałam Gabrielowi: "wybierz swoją ulubioną" mając nadzieję, że wybierze tą upatrzoną przeze mnie. Ale cóż. Moje marzenie o pysznej włoskiej pizzy tego wieczoru nie spełniło się. Stałam na ulicy i czekałam na tego polsko-włoskiego brzdąca. Wyobraź sobie Aniu moją minę kiedy dostałam do ręki wielki kwadrat pizzy z.... frytkami i parówkami. Oczy wzniosłam ku niebu, głęboko westchnęłam, a w duchu pytałam siebie za jakie grzechy i czemu byłam taka wyrozumiała, zamiast wybrać dla siebie coś, na co naprawdę miałam ochotę... Nie mogę powiedzieć, że zjadłam tę pizzę ze smakiem. Frytki były wysuszone, parówki jak to parówki, a całość nie powalała. Ale dostałam nauczkę, żeby zawsze wybierać dla siebie to, na co mam ochotę ;)

    Pozdrawiam!
    Kinga :)

    biel.kinga@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  10. Och, książka zapowiada się znakomicie! Chciałabym, aby uświetniła moją kulinarną biblioteczkę...

    Wyjazdy zagraniczne nie są moją mocną stroną. Zdecydowanie wolę spędzać czas tu, w Polsce, która z każdym dniem zadziwia mnie coraz bardziej. Nie kręcą mnie gorące wyspy, opaleni i wysportowani przystojniacy z Hiszpanii czy słońce Italii. Kocham polskie góry, morze, mazurskie jeziora, podlaskie lasy czy wielkopolskie niziny.
    Nie napiszę o daniu zagranicznym - tak mało podróżowałam poza granicę naszego kraju, że nawet nie mam o czym wspominać. Polska natomiast ma to do siebie, że sprawia wrażenie kulinarnego zastania w tradycyjności sztuki kulinarnej. Nic bardziej mylnego!
    Najdziwniejszą rzecz w swoim życiu jadłam na... randce. Było to rok temu (niestety związek się rozpadł, na szczęście wspomnienia zostają), kiedy zaprosił mnie do jednej z poznańskich restauracji. Dark Restaurant - pewnie kojarzysz, o co w niej biega. Nic nie widząc, jedząc w zupełnej ciemności, dostaniesz coś, czego w realnym życiu pewnie byś nie zamówiła. No, chyba, że się na to nie zgodzisz. Ja się zgodziłam. Dawid wynajął dla nas stolik i zamówił specjalne menu, gdzie mogło trafić się zupełnie wszystko!

    Usłyszałam, jak kelner delikatnie i cicho przesuwa się po sali. Brzdęk talerza o blat, buchające ciepło i niesamowicie uwodzicielski zapach. Z trudem odnajdują sztućce, w końcu udało mi się zjeść kawałek. Było to.. niezwykłe. Jeszcze wtedy tolerowałam mięso, więc dowiedziawszy się, że były to... bycze jądra (!) byłam w tak ciężkim szoku, że przez tydzień się do Dawida nie odzywałam.

    Inną sprawą były smażone skropiony i mrówki, szerszenie i pasikoniki - ciekawe, ciekawe... Nigdy nie sądziłabym, że mogą smakować podobnie do kurczaka czy krewetek. Niemniej to obrzydzenie, kiedy próbowałam włożyć to "coś" do ust.. Ach, te kulinarne podboje!

    OdpowiedzUsuń
  11. Aniu-Maryjko mam opowieść, którą już snułam wiele razy. Dziś, po ponad 20 latach brzmi mocno oldskulowo, no i już nie tak "zadziwiająco" :)
    w podróż poślubną wybraliśmy się stareńkim, 17-letnim oplem do Francji. W sumie było to ponad 5 tysięcy kilometrów, przeciekający szyberdach, pola namiotowe, francuskie bagietki z polskim smalcem, Po Paryży, Awinione, Alzacji, zamkach nad Loarą i Nicei w końcu wylądowaliśmy w Monte Carlo. Mieszkaliśmy przez 2 dni u znajomego mojego świeżo poślubionego męża. Polak z pochodzenia, Francuz z miłości. Ugościł nas po królewsku, chociaż, gdy przypominam sobie rachunki ze sklepu, to nie kosztowało to fortuny na jaką wyglądało. To właśnie wtedy pierwszy raz jadłam i sama przyrządzałam małże po marynarsku (duszone w białym winie z mnóstwem natki i czosnku), wyśmienite. Jednak nigdy nie zapomnę "drobiazgu", który był przystawką - kupiliśmy w sklepie żabie udka. Maleńkie, biżuteryjne, każde w osobnym tunelu foliowym, a wszystkie (ok kilograma) w niewielkiej paczce. Najpierw każde udko wyciągałam z woreczka, po umyciu i osuszeniu, delikatnie soliłam i obtaczałam w mące. Wykładałam udka na średnio rozgrzaną oliwę i smażyłam na rumiano. Pierwsza patelnia była największym zaskoczeniem - udka były takie smukłe, wyprostowane, wyglądały jak kamerton. I oto po mniej więcej minucie na rozgrzanej patelni nagle zginały się stawy skokowe i "udka" nabierały kształtu prawdziwych żabich udek "w skoku", tudzież w płynącej "żabce". Jeszcze mi tylko brakowało dźwięku żabiego kumknięcia w tej chwili :) Usmażone żabie udka skrapialiśmy cytryną i rozkoszowaliśmy przy białym francuskim Chablis. Taaak, podróże poślubne miewają cudowne chwile :) a tych żabich udek już nigdy nie powtórzyłam.

    OdpowiedzUsuń
  12. Gdy przeczytałam zadanie konkursowe, długo w pamięci nie musiałam szukać:-). 6 lat temu wybraliśmy się z mężem na narty do Austrii, były to ferie, które będę pamiętać do końca swoich dni. Z dwóch powodów, pierwszy to, nasz samolot wystartował w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych, wiało wtedy tak bardzo, że praktycznie lot ten powinien być odwołany. Zmieniono jednak pilota na bardziej doświadczonego i siup lecimy. Problemy zaczęły się przy lądowaniu, kiedy było już widać szczyty gór, samolot momentalnie zaczął spadać w dół, nie będę opisywać tu szczegółowo co się działo na pokładzie, ale później mogliśmy o tym locie czytać w gazetach. Dodam, że do domu wracaliśmy autokarem, bo nie byłam w stanie wyobrazić sobie ponownego lotu samolotem. Mieszkaliśmy wtedy w bardzo małym i pięknym hoteliku, w którym się również stołowaliśmy. Drugi powód przez który będę pamiętała te ferie to jedzenie. W całym swoim życiu nie jadłam tak dziwnych dań i choć jestem otwarta na wszelkiego rodzaju dziwne połączenia i lubię poznawać nowe smaki to, to danie przerosło moje najśmielsze wyobrażenie. Duszone polędwiczki w sosie ananasowym podawane z całym bananem:-). Przyznaję, że w życiu podobnego dania nie widziałam, ani nie słyszałam, ale nie byłabym sobą gdybym nie zapytała się właścicieli o historię tego dania. Okazało się, że to danie jest rodzinną tradycją, przepis przekazywany z pokolenia na pokolenie i serwowane jedynie w tym hoteliku. Mój mąż, który jest wszystkożerny opędzlował cały talerz, komentując " nigdy nie wiadomo kiedy ponownie będzie Ci dane jeść ", co do mnie to zjadłam, ale nigdy tego dania nie próbowałam ponownie odtworzyć:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jestem o mały włos od kupienia tej książki, ale może szczęście mi dopisze:-)
      Mój adres, olimpia340@gazeta.pl

      Usuń
  13. Dla mnie tak na prawdę wszystkie potrawy jedzone na obczyźnie są zaskakujące.Co w nich takiego zaskakującego? Ano to, że poprzez ich smak mogę dowiedzieć się czegoś więcej o gospodarzach, że w tak prosty sposób jakim jest przygotowanie potrawy zabierają mnie do swojego świata, podróżujemy wtedy jakby razem, poznajemy się lepiej i stajemy się sobie bliżsi...Jednak jeśli miałbym wytypować jedną taką potrawę to z pewnością byłoby to tiramisu jedzone po zwiedzaniu jednej z toskańskich winnic. Otóż po owym zwiedzaniu zachwyceni opowieściami gospodyni o ulubionych słodkościach (jakoś tak się dzieje że każda rozmowa zawsze schodzi na desery) postanowiliśmy spytać ją o przepis na owe tiramisu o którym tak śpiewnie opowiadała. Mało tego że podzieliła się przepisem, zdradziła kilka tajemnic to jeszcze poczęstowała nas tym pysznym deserem. Co takiego zaskakującego było w tym deserze spytasz? Jego smak! Kremowa i delikatna konsystencja kremu, bardzo płynnego, niesłodkiego, przesiąkniętego gorzkim kakao. Intensywny smak kawy, smak którego nie znalazłem nigdzie indziej, w żadnym innym tiramisu. Brak amaretto, które z takim uwielbieniem wlewamy do naszych tiramisu. Smaku i chrupkości migdałów nadawały ciasteczka amaretti pokruszone i rozsypane na wierchu ciasta. Kilka prostych składników i kompozycja smaków która powaliła mnie na kolana, smaki zaszalały, zatańczyły i co najważniejsze, zaskoczyły! Na tyle mocno by pamiętać je do dziś...

    kowalrafal83@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja trochę inaczej... Dwa lata temu w swojej kuchni ugotowałam zupę z topinamburu. Mąż do dziś nie jest w stanie wymówić tej nazwy prawidłowo, ale warzywo pokochał. Teraz zajadamy je całą rodziną, najczęściej w formie zupy lub sałatki z pieczonych warzyw. Myślę, że dla wielu to jeszcze egzotyka w polskim wydaniu.
    Mail: maniama9@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  15. Nie mogę się niestety zbytnio pochwalić dziwnymi potrawami jedzonymi podczas zagranicznych wojaży, ale za to opisze Ci Aniu najdziwniejszą kanapkę, która jedzono w mojej obecności:) .... chleb posmarowano masłem, na to położono dżem truskawkowy, śledzia w occie, ogórka kiszonego, majonez, posypano cynamonem .... nie wiem jak to mogło smakowac, ale podziwiałam osobę, która jadła to ze smakiem:)
    Pozdrawiam Jola
    jolantamarel@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  16. Najdziwniejsze danie jakie jadłam? Kiszone śledzie! Danie rodem ze Szwecji, strasznie śmierdzi, jeszcze gorzej smakuje :D Jestem jednak dumna z siebie, ze odważyłam się spróbować tych śledzi ;)
    konsek_ewa@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  17. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję bardzo za wizytę na moim blogu :)

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails