niedziela, 30 grudnia 2012

TU I TAM nr 30. Czas na toast! Wpadniecie na drinka?



 
Trzysta sześćdziesiąty piąty.
Jutro trzysta sześćdziesiąty szósty dzień roku...
Zegar przyśpieszył.
Rozmyślamy.
Reasumujemy.
Załatwiamy ostatnie sprawy.
Chcemy zdążyć.
W Amazonii żyje plemię, któremu obce jest pojęcie czasu.
Nikt nie liczy ile ma lat.
Nie wiedzą co to pośpiech ani spóźnienie.
Czy to może być recepta na szczęście?
Dla Amber i dla mnie poczucie upływu czasu stało się źródłem wspólnej radości.
Czekając na koniec Starego i początek Nowego pijemy drinki.
Życząc Wam szampańskiego sylwestra i udanego 2013 roku!



Nie pamiętam już kiedy rozstałam się z zegarami. Wskazówka pamięci o zegarku noszonym na ręce zatrzymuje się na czasach studenckich, więc sporo czasu już minęło. A właściwie czy dużo? Co to znaczy kilka lat wobec dekad, stuleci, epok. 
W domu nadal jednak wiszą trzy zegary, choć żaden nie działa. Wiszą przez zasiedzenie:)


Jeden ładnie zakrywa kabel, drugi pasuje do kuchni, trzeci - dwustronny, uspokaja Gości - każda tarcza pokazuje inną godzinę - za wczesną, by myśleć o wyjściu:)
Nauczyłam się odmierzać czas pewnymi rytuałami, patrzeć i wsłuchiwać w świat. Nie jestem uzależniona od zegara, choć pilnuję, by czas mi nie uciekał. Ale czy to możliwe? Czym jest czas? 


To ciche, nigdy nie spoczywające coś zwane czasem - toczące się w niepowstrzymanym pośpiechu jak wszechogarniająca morska fala ... to odwieczny cud - coś, co ciągle wprawia nas w osłupienie. * /Thomas Carlyle, 1840/


"Odwiedziłem niedawno w szpitalu złożonego chorobą znanego chirurga. Kiedy towarzyszący mi przyjaciel zapytał go, jak długo jeszcze pozostanie w szpitalu, odrzekł, że nie wie i mało się tym przejmuje - "Co za ironia losu - mówił - Przez sześćdziesiąt lat rządził mną kalendarz i pager, a teraz nie mam pojęcia, jaki dzień dzisiaj mamy i wcale mnie to nie obchodzi. Jakby niosła mnie jakaś fala".


Natrętna skłonność do mierzenia upływu czasu jest odwieczna. Zaraz po samoświadomości jest to chyba najbardziej wyróżniająca nas spośród innych gatunków cecha. 
Jednak nawet obecnie - kiedy potrafimy mierzyć odcinki rzędu femtosekund i odnajdować w przestrzeni kosmicznej obiekty odległe o 11 miliardów lat świetlnych  - czas nie poddaje się jednoznacznym ocenom. 


To wydaje się, że zwalnia lub wręcz staje w miejscu, to znowu pędzi naprzód jak szalony.  Czas można marnować, oszczędzać, tracić, zabijać go i tęsknić za nim.
Dla pasterskiego ludu Nuer z południowego Sudanu czas jest tot lub moi - "mokry" lub "suchy" - zależnie od pory roku. Dla greckiego poety Hezjoda czas jest zbiorem zbóż, gdy śpiewa kukułka i osłabieniem męskich popędów u schyłku lata, gdy "kozy są najtłustsze, a wino najsmaczniejsze". 


Czas odmierzany przez zegar porusza się jakby po okręgu. Wskazówki zawsze wracają do miejsca, z którego ruszyły - bez początku i bez końca. Zegar kręci swoje kółka. Kontrastuje z tym biegnący prosto przed siebie czas kalendarzowy, czas terminarza - podzielonego na komórki. Nie ma tu możliwości powrotu do tego, co już było. Czas terminarza ma swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość - kończy się, gdy jego właściciel przestanie zapełniać komórki swoimi wpisami.


Jesteśmy wszyscy ludem kalendarza. Zaglądamy weń naprzód i wstecz, a teraźniejszość uwiera nas w sposób, którego nasi przodkowie nie potrafiliby pojąć. Co robisz jutro o pierwszej po południu? Czy możesz zamówić mi lot o 14.00 w następny czwartek? Kiedy przyjedzie zestawienie waszej ostatniej dostawy? ... Trzy, dwa, jeden, zero! Start!!! 


Ściskając rękę przyjaciela w szpitalnym pokoju, przypomniałem sobie, co przewiduje mój terminarz na resztę dnia. Spotkania, zaległe telefony, zarezerwować lot do domu, kupić coś mojej ośmiolatce... W pewnym sensie mógłbym pozazdrościć choremu doktorowi, że może sobie to wszystko odpuścić, bo ja nie mogłem. 
Błogosławieństwo i przekleństwo naszego życia: odliczanie dni, tygodni i lat, obliczanie i chwytanie ich w rozciągającą się w czasie sieć małych komórek - tysiące, miliony na jedno ludzkie życie."  


Koniec roku, ostatnia kartka kalendarza. Odpuszczam sobie. Od wielu dni. Bez pośpiechu, bez terminów, bez zegarów i budzika. 
Jeszcze nie planuję Nowego, jeszcze nie wspominam Starego. 
Cieszę się moim Teraz. 
Mieszam drinki. Alchemia składników, magia kolorów. Lista radości do świętowania, kilka smutków do zapomnienia. Przyłączycie się?  


To trzeci koniec roku obchodzony wirtualnie z Amber. Niemal trzy lata wspólnego smakowania potraw i chwil, jakie nas łączą, gdy gotujemy, krzątamy się w kuchni i planujemy kolejne spotkania. Dziękuję! 


Specjalny toast wznoszę za moich Rodziców. 
Dziś obchodzą 45-tą rocznicę ślubu. 
Niemal pól wieku wspólnego życia. Piękna lekcja miłości, uczciwości, szacunku i odpowiedzialności, które życie poddaje tak wielu próbom. 
Chciałabym, aby czas się dla Was zatrzymał!


A na Nowy Rok życzę Wam wszystkim dobrego Czasu. 
Bywa, że chcemy, by stanął w miejscu albo przyspieszył i gnał co sił do przodu. 
Niech więc płynie nurtem, który będzie echem Waszych serc. 
I życzę Wam odwagi, by umieć ten czas zatrzymać, nie patrzeć na zegar, nie słuchać budzika. 
Zejść na bok z trasy szybkiego ruchu i delektować się pięknem pobocza. 
I nie marnować! 

"Czas można było jedynie przeżywać. Jego badanie, mierzenie, czy też obracanie na swoją rzecz lub dla osiągnięcia korzyści było grzechem. 
Marnowanie go było jak kradzież." /Jaques Le Goff/  


KONKORDIA
/proporcje na 10 osób/ 
Przepis znaleziony na tej stronie - klik; polecam wszystkim, którzy chcą sami komponować drinki. Znajdziecie tu podstawowe informacje o składnikach i proporcjach. 

3/4 szklanki syropu klonowego
3/4 szklanki ciepłej wody
sok wyciśnięty z 2 szklankek winogron odmiany Concord (użyłam mrożonych - kto nie ma, musi poczekać do późnego lata)
2 szklanki ginu
1/2 szklanki soku z cytryny
winogrona do ozdoby (u mnie mrożone)
ok. 1/4 szklanki cukru do ozdoby


Syrop klonowy połączyć z ciepłą wodą i mieszać do momentu aż połączą się razem. Do dużej butelki/karafy przelać wszystkie płynne składniki i dokładnie wymieszać. Przełożyć do lodówki. Podawać schłodzone z winogronami obtoczonymi w cukrze. 



ŻURAWINOWE DAIQUIRI
/przepis z tej strony - klik, proporcje na 1 osobę/ 

60 ml ciemnego rumu
30 ml syropu żurawinowego
30 ml soku z limonki
"Pijane żurawinu" (przepis poniżej)
gałązka świeżego rozmarynu
/lód opcjonalnie/ 

Do shakera wlać rum, syrop żurawinowy i sok z limonki oraz opcjonalnie lód. Wymieszać dokładnie i przelać do szklanki. Dodać łyżkę "Pijanych żurawin". Podawać udekorowane gałązką rozmarynu. 



"Pijane żurawiny" -  w rondelku zagotować szklankę wody ze szklanką cukru. Gotować aż cukier się rozpuści i powstanie syrop. Dodać skórkę z jednej pomarańczy i dwie laski cynamonu i zagotować. W tym momencie dodać szklankę świeżych żurawin i trzymać na ogniu aż zaczną "strzelać" - podczas gotowanie pęcznieją i pękając wydają odgłos "strzelania". Zdjąć z ognia i dodać 1,5 szklanki białego rumu. Od razu studzić syrop z żurawinami zanurzając rondel w zimnej kąpieli (misce z zimną wodą i lodem).  


KOKTAJL KLEMENTYNA 
/nazwa i pomysł własny, proporcje na 1 osobę/ 

60 ml soku ze świeżo wyciśniętych klementynek
60 ml syropu żurawinowy 
50 ml białego rumu
/lód opcjonalnie/ 

Do shakera wlać sok z klementynek, syrop żurawinowy i rum (można zastąpić wódką, choć ja wolę biały rum) oraz opcjonalnie lód. Wymieszać dokładnie i przelać do szklanki. Podawać z żurawiną w cukrze. Pyszny!


 * cytuję fragmenty fascynującej książki "Historia kalendarza" autorstwa Davida Ewinga Duncana, wyd. FAKTY, 2002

piątek, 21 grudnia 2012

Podróż. Na Święta.



Wigilia.
Jest podróżą.
Powrotną.


Do Bliskich, tu i Tam. 
Do zapachów, które rozpoznamy wśród tysiąca innych.
Do stołu, który przyjmie każdego.


Do myśli prostych, radosnych, rozplątanych.  
Do głosów, których w ten wieczór naprawdę słuchamy. 


I jest nadzieją, że za rok ponownie ruszymy w podróż,
pakując ze sobą marzenia, radości i słowa, 
które w ten wieczór nabierają niezwykłej mocy.


Są proste i szczere. 
Czasem ich za dużo, czasem są za głośne, 
ale cudownie łączą długą wstęgą rodzinnych wspomnień, opowieści i anegdot. 


Wyjątkowej podróży i słów zaplątania Wam życzę. 
Widoków ze starych fotografii i tych, które dopiero układają się w marzeniach.
I smaków najlepszych. 
I chwil zatrzymanych, gdy czas zwalnia zapatrzony w pierwszą Gwiazdkę. 


Dobrych Świąt!
Oby ich magia została w nas na długo! 



* Na zdjęciach występują - moje ukochane całuski bezowe (z części masy wycisnęłam i upiekłam świąteczne kształty - gwiazdki i choinki) - przepis tu - klik. Piernikowy ludek i pozostałe postaci są autorstwa mojego Synka i zostały upieczone według tych przepisów - klik, klik.

czwartek, 13 grudnia 2012

My sweet little clementine. Do góry nogami. I moja cisza.



"Mowa ziemi jest podobna do mowy miłości - ziemia także przemawia w ciszy". 
J. S. Tischner


Jaki kolor ma cisza?
Widziałeś ją?
Dotykałeś?
Trzymałeś w dłoni?
Jak długo?

Cisza jest bielą.
Piękną i puchatą.
I mieni się w słońcu, gdy to wyjrzy zza gór.



Jest spokojem. 
Tym porannym, gdy dom śpi, a ja już nie.
Wtedy cisza jest moja.
Tylko dla mnie.
Zbieram ją, by starczyła na długo. 
Na dni, gdy świat krzyczy, a ja zatykam uszy. 


Jest nadzieją.
Białą kartką, która czeka na mnie rano za oknem. 
Uczę się jak ją zapisać, by nie zburzyć tego spokoju.


Codziennie rano biała cisza.
Czekam na nią co roku.
Czekam aż zakryje szarości, chude szkielety drzew i błoto na drodze. 
Czekam aż otuli góry, zasypie łąkę i oprószy ogród. 


Moja cisza jest śniegiem, który leniwie opada na ziemię. 
Moja cisza jest bielą i spokojem. 
Płatkiem śniegu na nosie, nogami w zaspie i białą czapą dachu. 

I jest początkiem. 
Dźwięków i radości.
Skrzypnięć pod śniegowcami, gdy brodzimy w mroźnym puchu.
Śmiechów i nawoływań, gdy suniemy na sankach aż na skraj ciszy. 


Jest tłem.
Wyostrza dźwięki i kolory. 
Jest skupieniem.
Zbiera myśli w jeden bukiet. 
Jest wszystkim tym, czym chcę, by była. 


Jest czysta, biała, miękka, zimowa.
I wciąż niezmiennie pachnie dzieciństwem, 
gdy bez końca turlaliśmy się z górki i lądowali w śniegu do góry nogami. 
Upside down


Zabawa w śniegu, kolorowy szalik i siatka ukochanych klementynek. 
Dziurawa. 
My sweet little clementine - you're upside down!
Turlamy się w śniegu.
Klementynki i my.


W tej bieli zdają się jeszcze piękniejsze.
Gdy byłam dzieckiem istniały niemal jedynie w marzeniach. Najlepiej pamiętam smak tych, które mój Tato przywiózł z delegacji w brązowej, papierowej torebce. Zniknęły szybciej niż zdążył przywitać się ze wszystkimi.


Dziś są wszędzie.
Soczyste, słodkie, malutkie kuleczki do zjadania już bez pośpiechu, choć zawsze z tym samym apetytem. 
Pyszne na surowo. 


Uzależniające w odwróconych babeczkach. 
Zalane aromatycznym syropem smakują tak cudownie, że znikają niemal tak szybko, jak te z papierowej torebki sprzed lat. 
Moja cisza ma kolor śniegu i smak klementynek. 
A Wasza? 


UPSIDE DOWN CLEMENTINE CAKES - ODWRÓCONE BABECZKI Z KLEMENTYNKAMI
/proporcje na ok. 15 babeczek/

225  g masła
225 g mąki
225 g cukru
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 jajka
otarta skórka z klementynek
ok. 1-1,5 łyżeczki brązowego cukru na każdą babeczkę
15 plastrów klementynek - po jednym na babeczkę


Syrop klementynkowy
1/2 szklanki soku z klementynek
1/2 szklanki cukru 


Piekarnik rozgrzać do temperatury 180 stopni. Masło ubić z cukrem na puszystą masę. Dodawać stopniowo po jednym jajku, ubijając tak długo, aż dokładnie połączą się z resztą. Dodać skórkę otartą z klementynek i wymieszać. Przesianą mąkę połączyć z proszkiem do pieczenia i wmieszać dokładnie do masy.  


Foremkę na mufinki natłuścić. Na dno każdego wgłębienia wsypać brązowy cukier i nałożyć plastry klementynek. Łyżką nakładać ciasto, tak by sięgało do 3/4 wysokości foremek.  Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec przez 25-30 minut, do momentu aż wierzch ładnie się przyrumieni. 


W czasie gdy babeczki się pieką przygotować syrop. Do rondelka wlać sok wyciśnięty z klementynek, dodać cukier i gotować na średnim ogniu aż cukier całkowicie się rozpuści, a syrop zacznie gęstnieć. 
Upieczone babeczki delikatnie wyjmować z foremek i jeszcze gorące zalewać syropem - będzie lepiej się wchłaniał. Najlepiej smakują na ciepło.


*przepis znaleziony na tej stronie - klik

piątek, 30 listopada 2012

TU I TAM nr 29. Niech króluje czosnek! Pieczony. I galaretka



 
Allium.
Ma ponad 5000 lat i około 700 odmian.
Zapach ostry, intensywny, dla wielu kontrowersyjny.
Jego siła tkwi w ząbkach zebranych wokół niewielkiej główki, 
w której drzemie wielka moc,
silniejsza od antybiotyków.
Lekarstwo i smakołyk.
Podstawa wielu dań, których smak i aromat byłby niczym gdyby nie on ... czosnek!
W listopadzie nasze kuchnie - Amber i moja - pachną właśnie czosnkiem.
Zapraszamy!





Czosnek.
Uwielbiam go. 
W każdej postaci, o każdej porze roku. 
Rozsmarowany na grzance.
Pieczony z ziemiakami.
Zmiksowany w zupie. 
Leczący gardło w mleku z miodem. 
Na pomidorach.
W prowansalskim aioli. 
W sałatce. 
Na parapecie okna, gdzie leży w specjalnym koszyku i czeka, aż wyrwę kolejny ząbek - to chyba moja ulubiona czynność, zapewne podyktowana niesłabnącą chęcią odwetu na pewnej dentystce-sadystce. 


Nie tylko w listopadzie, ale przez cały rok moja kuchnia pachnie czosnkiem.
Właściwie nie ma dnia, w którym nie sięgnęłabym po kolejny ząbek czy główkę. 
W tych rzadkich chwilach, gdy nagle czosnku zabraknie, czuję prawdziwy niepokój, jakby kuchnia nagle stała się niekompletna, pozbawiona jednego z głównych filarów. 


Podobny niepokój, a może raczej zakłopotanie odczuwam, gdy spotykam osoby, które jak twierdzą nie jadają czosnku.  
Jak to? Nie pojmuję.
Mimo, jak mi się zdaje sporej dawki wyrozumiałości i szacunku wobec przeróżnych "odmienności", niechęć do czosnku nie znajduje u mnie żadnego zrozumienia. 


Tym bardziej, iż czasem takie osoby zasiadają u mnie do stołu, na którym zdecydowana większość podawanych potraw - nie wliczając jeszcze deserów (nad tym wciąż pracuję;) - zawiera właśnie czosnek. 
I co? I jedzą, chwalą, biorą dokładki, ale czosnku nie jadają .... Czyżby?


Zastanawia mnie ta kontrowersyjność czosnku. Domyślam się, że chodzi głównie o silny zapach, ale przecież można temu zaradzić. Dla mnie ten zapach jest wysłannikiem dobrego smaku, zapowiedzią dań, które prowadzą mnie do cudownej, aromatycznej kuchni prowansalskiej i do pewnej galaretki, której smak po latach udało mi się odtworzyć.
Ale o tym za chwilę. 


Teraz czas na czosnek i jego historię. To on jest dziś bohaterem. 
Pewnie nie tylko mnie najbardziej kojarzy się właśnie z kuchnią francuską, zwłaszcza z Prowansją. W książce Ludwika Lewina zatytułowanej "Podróż po stołach Francji" czytam, że "nie ma kuchni prowansalskiej bez czosnku". Uśmiecham się, bo moja kuchnia też bez niego nie istnieje. 


"Upodobanie do czosnku pochodzi od starych cywilizacji śródziemnomorskich. Już Egipcjanie cenili czosnek. Według Herodota dawali go na wzmocnienie niewolnikom pracującym przy Wielkiej Piramidzie. 
Powszechnie wiadomo, że Mojżesz wyniósł z Egiptu mąkę na mace. Choć Biblia o tym milczy, schował też pewnie do kieszeni kilka główek czosnku. 


Tak czy inaczej, Żydzi w starożytnym Izraelu za czosnkiem po prostu przepadali. Ze względu na smak, ale również dlatego, że święcie wierzyli, iż jest wspaniałym afrodyzjakiem. Ponieważ w noc sobotnią spełnienie obowiązku małżeńskiego to dla Żydów mus przymus, na piątkowej wieczerzy czosnek serwowano obficie.  Uważano też, że roślina ta chroni przed złym okiem i wszelkimi urokami. 


Nie jest wykluczone, że to Żydzi byli promotorami czosnku wśród Prowansalczyków, którzy przypominają, że "na bankiecie Platona więcej jedzono czosnku niż kremu śmietankowego!".  Dwa tysiące lat po tym filozofie i dwa tysiące kilometrów na północ William Shakespeare zapewniał " wolałbym w wiatraku żyć serem i czosnkiem niż zapychać się ciastkami!".  


Upodobanie do czosnku wywodzą Marsylczycy od Hipokratesa i Homera. Wielki doktor, idąc śladem Egipcjan, uważał czosnek za potężne lekarstwo, niemal panaceum. A Homer w Odysei czosnkiem ratuje Ulissesa przed czarodziejką Kirke. 


Prowansalczycy wierzą święcie, że czosnek w Prowansji nie jest tą brutalną przyprawą, którą w krajach  północy zionie dech pospólstwa. Czosnek w kuchni prowansalskiej wcale się nie narzuca nieprzyjemną goryczą. Jest delikatny i czysty jak strofa Mistrala, zjada się go bez wysiłku i trawi, nie psując nocy. Więcej - sprowadza sny pełne róż i laurów albo srebrzystych gajów oliwkowych".


Poezja, prawda? Uwielbiam, gdy  jedzeniu mówi się z taki dostojeństwem.
Czosnek w pełni na nie zasługuje!
Taką poezją smaku jest dla mnie galaretka z pieczonego czosnku, którą poczęstowaną mnie kiedyś w Prowansji. Wówczas nie udało mi się zdobyć przepisu, ale po latach poszukiwań odnalazłam go w książce Ball Complete Book of Home Preserving i tylko czekałam na odpowiednią okazję. Było nią listopadowe spotkanie z Amber. 


Wszystko w niej jest poezją - cudowny aromat czosnku, delikatny, lekko słodki smak i jasno bursztynowy kolor. Czosnkowy poemat. 
Posmarujcie nią opieczoną bagietkę lub domowy chleb z twarogiem - będziecie zachwyceni tym niezwykłym smakiem. 
Już za parę godzin grudzień - słoiczek tej wyjątkowej galaretki może być wspaniałym pomysłem na prezent dla kogoś, kto tak ja kocha czosnek i docenia niezwykłe smaki. 


GALARETKA Z PIECZONEGO CZOSNKU
/przepis z książki Ball Complete Book of Home Preserving - klik/

3 średnie główki czosnku
1 łyżka oliwy
1 łyżka octu balsamicznego
1 szklanka wytrawnego białego wina
2/3 szklanki wody
1/2 szklanki białego octu balsamicznego
1 łyżeczka ziaren czarnego pieprzu delikatnie rozgniecionych
3 łyżki soku z cytryny
3 szklanki cukru
ok. 25gr pektyny owocowej


Z każdej główki czosnku ściąć górną część (małe kawałeczki ząbków na pewno przydadzą się do innych celów). Główki owinąć folią i wstawić do żaroodpornego naczynia. Zalać z wierzchu oliwą i octem balsamicznym i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Piec ok. 50 minut lub do momentu aż miąższ będzie miękki, a wierzch główek przypieczony. Wyjąć z piekarnika i odstawić do przestudzenia, a następnie obrać ze skórki i oddzielić upieczony miąższ ząbków. 
Upieczone i obrane ze skórki ząbki przełożyć do średniego rondelka. Zalać winem, wodą i białym octem balsamicznym, dodać ziarna pieprzu. Wstawić na średni ogień i zagotować. Zmniejszyć ogień i delikatnie gotować jeszcze przez ok. 5 minut. Zdjąć z ognia i odstawić na kwadrans.


Sitko wyłożyć gazą lub umieścić w nim filtr do kawy i odcedzić czosnkową miksturę. Najlepiej odstawić nie dociskając na ok. 30-40 minut - niech płyn sam powoli przecieka, będzie dzięki temu bardziej klarowny.  Po odcedzeniu odmierzyć 1 i 2/3 szklanki płynu - jeśli jest go mniej, uzupełnić go dolewając wytrawne wino lub wodę.
Przelać do rondla, dodać sok z cytryny oraz cukier. Wstawić na duży ogień i trzymać tak do momentu aż porządnie się zagotuje. Dodać pektynę, zamieszać i trzymać na ogniu jeszcze przez minutę, cały czas mieszając. 
Zdjąć z ognia, usunąć pianę, która utworzy się na wierzchu i natychmiast przelać do suchych, wyparzonych słoików. Dokładnie zakręcić i pasteryzować ( ok. 10 minut w piekarniku nagrzanym do 90 stopni). 

* cytuję fragmenty książki "Podróż po stołach Francji" autorstwa Ludwika Lewina. 

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails