piątek, 29 kwietnia 2011

TU I TAM nr 10. Bogactwo i przyjemność. Niedźwiedzia.



TU i TAM. Dwie kuchnie, dwa wirtualne światy, duża odległość i wiele wspólnego. Kulinarna pasja, radość gotowania, smakowania i tworzenia. To wszystko powody, dla których regularnie już raz w miesiącu umawiamy się z Amber w naszych kuchniach. Uwielbiam te nasze wirtualne spotkania. Zawsze towarzyszy im mnóstwo emocji związanych nie tylko z samym wyborem tematu, gotowaniem, ale i wielką ciekawością, by choć na chwilę zajrzeć do kuchni Amber i zobaczyć co tam szykuje. Emocje tym większe, że znamy się już coraz lepiej i intuicyjnie wyczuwamy co pachnie, wyrasta lub piecze się w zaprzyjaźnionej kuchni. Jednak do momentu publikacji wpisu nigdy tak naprawdę nie wiemy, co zobaczymy u siebie na stole.


Wyborem tematu dotychczas dzieliłyśmy się po równo, tym razem jednak temat niejako przyszedł czy też dojechał sam, prosto z pobliskiego mi lasu... Ale o tym poniżej.  Dziś zatem gotujemy zgodnie z sezonem i na czasie, bowiem w naszych kuchniach zapachniał czosnek niedźwiedzi. Zapraszamy!



"Tutaj ludzie ubodzy jadają znacznie wspanialsze dania niż bogacze w Ameryce. Dlatego często stawiam sobie pytanie - gdy wodę, w której gotowałam ziemniaki, dodaję do ciasta, by chleb był bardziej sycący, gdy ziemniaki polewam sosem kapiącym z pieczeni lub kiedy duszę czerstwy chleb z oliwą i dzikimi ziołami, by zrobić aromatyczną zupę - co to właściwie znaczy być ubogim? Myślę, że powoli zaczynam się uczyć, jak żyć przyjemnie, niezależnie od tego, czy czasy są ciężkie, czy też opływam w dostatki. Zasadniczo podejście do życia jest w obu wypadkach takie samo. Cała sztuka polega na tym, by słowo abbondanza, dostatek, umieć dokładnie zdefiniować. Dla nas dostatek to, na przykład, pełno świeżo wytłoczonej oliwy giara, mniej rzeczy, ale za to więcej czasu dla siebie. Pamiętam, jak Barlozzo mówił nam o dawnych czasach, gdy bogactwem było mieć trzy worki kasztanów zamiast dwóch. To trochę inny rodzaj bogactwa niż ten, któremu hołdują moi kalifornijscy znajomi, którzy mają kuchnie o powierzchni blisko stu metrów kwadratowych wyłożone trawertynem, trzy piekarniki, dwie zmywarki, dwie lodówki, kominek, bar, łazienkę i przebieralnię dla kucharza. Życie w Toskanii cechuje prostota i przyjemność. 
A poza tym nie można czuć się ubogim, gdy w ogrodzie stoi piec opalany drewnem." *  


Prostota i przyjemność.
To rodzaj bogactwa, który naprawdę mnie uszczęśliwia. Niemal codziennie przekonuję się, że "uboga w złoto i świecidełka", staję się coraz bardziej bogata w bezcenne chwile i proste przyjemności, których wartość przekracza koszt kolejnej kreacji,  "-entej" pary butów, "-nastej" torebki - ładnych rzeczy o życiu krótkim, sezonowym, wygasającym w ciemnej szafie, wśród wielu podobnych, smutno zwisających i zapomnianych egzemplarzy. 


Cieszy mnie i wprawia w euforię pierwszy w tym roku bukiet botwinki, kilka stokrotek ocalonych przez M. przed wygłodniałą kosiarką i zapach fiołków, subtelny i delikatny, jak płatki, z których ulatuje.  
Myśląc o przyjemności i bogactwie, staram się przypomnieć sobie co ostatnio mnie ucieszyło i jak się wzbogaciłam. I wiecie co? Muszę powiedzieć, że jestem niebywale bogata! Ba! Ja po prostu opływam w bogactwo! 


W ciągu ostatnich tygodni dostałam w prezencie cztery słoiki - w każdym białka z 6 jajek. Wiecie ile bez i makaroników można z nich upiec?! Do tego worek cudownej mąki prosto z młyna. Słoik drobniutko krojonej kandyzowanej skórki pomarańczowej do mazurków. Nie mogę też zapomnieć o regularnych dostawach ulubionej nalewki porzeczkowej i czekoladek z likierem, do których słabość mam wyjątkową. 


To wszystko "kosztowności" wręczane bez okazji. Po prostu, "bo mam i chcę Ci dać", z dobrego serca, z chęci podzielenia się bogactwem. Nieustannie zachwyca mnie i napawa wielkiem optymizmem ta szczera i prawdziwa życzliwość i bezinteresowność. Jak ta dostarczona przez listonosza wcześnie rano paczuszka, w której Amber wysłała do mnie piękny okaz ... kopru włoskiego! Wiedziała, że nie mogę go u siebie dostać, więc wyprawiła go w podróż, a ja wykorzystałam do pysznej .... pssst! (o tym dowiecie się w swoim czasie, to znaczy wtedy, gdy w końcu zmobilizuję się i przygotuję fenkułowy wpis;). 


Odkąd pamiętam rodzina, znajomi i sąsiedzi zawsze dzielili się swoim "bogactwem". Pisałam o tym trochę w poście o koralach z czerwonej porzeczki (klik). Skrzynka jabłek, tuzin jaj, pęta wonnej wędzonej kiełbasy, świeży twaróg, laski rabarbaru, drożdżowe strucle z powidłami  - wciąż wytyczają smaczne ścieżki między naszymi domami. Rysuję w głowie mapę i z radością zaznaczam na niej kolejne miejsca, do których powędruje coś dobrego, ale i nowe miejsca, z których te dary docierają.


Jak las na pobliskiej górze. Właśnie tam wędruje czasami moja znajoma. Właśnie stamtąd przyszła do mnie z wielkimi, naprawdę WIELKIMI podróżnymi torbami. Właściwie najpierw dotarł zapach - wonny i niepowtarzany. Całe przedpołudnie spędzone na zbieraniu listek po listku, układaniu jeden na drugim, czystych, dorodnych i pięknie pachnących liści aż po brzegi zdających się nie mieć dna toreb - i słowa, ciepłe i dające ogromną radość - "pamiętam jak pani mówiła, że lubi czosnek niedźwiedzi. Pomyślałam, że to panią ucieszy, poszłam do lasu i trochę pani nazbierałam. Czy tyle wystarczy?" 


Trochę?! Wystarczy?! Mój Boże, dawno w moim domu nie było tak zielono! Mogę śmiało powiedzieć, że "opływam w zielonych";) Czosnek w wazonach, słoikach, wielkiej miednicy, a nawet wannie - podtrzymywany przy życiu zanim trafi, gdzie trzeba. Czosnek w jajecznicy, omlecie, tortilli, twarożku, sosie do makaronu, w dwóch skrzyniach zamrażalki, i w końcu w wysłanej do Amber paczce, która najpierw zalała panią w okienku pocztowym, ale po technicznych poprawkach pakowania, dotarła jednak szybko i niemal bezboleśnie, dla czosnku oczywiście! 


Wielkie torby wypchane czosnkiem, niczym wory  z pieniędzmi, ucieszyły mnie niebywale. Część tego bogactwa zdeponowałam w zamrażalce, resztę rozdałam lub zwyczajnie "przejadłam". W obliczu takiego bogactwa ciężko zachować racjonalizm, zwłaszcza, że sposobów na "wydanie" zielonych listków jest naprawdę wiele i wszystkie smaczne. 


Aby jednak nie dać się zwieść "mamonie", postanowiłam zejść na ziemię i ugotowałam zupę, zwyczajną i najprostszą. Taką, która ma kolor, smak i zapach czosnku, na wodzie z ziemniaków, by dodać jej smaku i niczego nie zmarnować. Prosta, ale pełna bogactwa po brzegi. Pyszna na ciepło, ale świetna też w roli chłodnika. Podałam w szklance, bo tak wygodniej popija się ją na tarasie podziwiając cudownie rozkwitające bogactwo wiosny (czy u Was też już kwitną bzy?). Z ziemniaków, części wody, w której się gotowały i odrobiny śmietany przygotowałam "ziemniaczaną kołderkę", cudownie lekki i puszysty mus, którym dopełniłam pucharki z zupą i doprawiłam odrobiną oliwy z oliwek. 


Dużo wiadomości o czosnku niedźwiedzim znajdziecie m.in. na blogu u Bei (klik), a parę dni temu pięknie pokazała go u siebie także Nobleva (klik). Jestem pewna, że Amber ma dla Was równie apetyczną propozycję. Zapraszam! 


ZUPA Z CZOSNKU NIEDŹWIEDZIEGO Z ZIEMNIACZANĄ KOŁDERKĄ 
/składniki na ok. 5-6 porcji/ 

1 pęczek czosnku niedźwiedziego (nie mam  pojęcia ile waży, ale grubość pęczka odpowiada mniej więcej połowie przekroju chudej bagietki ;)
1-2 szalotki
4 średnie ziemniaki
1 litr wywaru warzywnego - ja wykorzystałam częściowo wodę, w której gotowały się ziemniaki
ok. 150 ml śmietany kremówki 30% 
sól, pieprz do smaku
oliwy 


W osolonej wodzie ugotować ziemniaki. Odcedzić, ale zachować wodę, w której się gotowały.
Szalotki drobno posiekać i lekko podsmażyć na oliwie. Dodać opłukane liście czosnku niedźwiedziego, chwilę podsmażyć razem z cebulką,  a następnie zalać płynem (wywar i woda z ziemniaków  - kilka łyżek wody zachować, będzie potrzebna do przygotowania ziemniaczanej kołderki). Doprawić solą i pieprzem i gotować ok. 10 minut, a następnie zmiksować w blenderze.


Ugotowane i przestudzone ziemniaki zmiksować z kilkoma łyżkami wody pozostałej z gotowania oraz ze śmietanką. Kiedy masa stanie się gładka i pozbawiana grudek, ubijać ją jeszcze kilka minut, by "nabrała powietrza" - stanie się bardziej puszysta i konsystencją zacznie przypominać lekki mus. 
Zupę przelać do pucharków, na wierzch nałożyć ziemniaczaną kołderkę, skropić oliwą. Kołderka  nie tylko wspaniale smakuje, ale też delikatni zagęszcza zupę. Smacznego! 


* cytat pochodzi z książki Tysiąc dni w Toskanii, Marleny de Blasi

czwartek, 21 kwietnia 2011

Jajko-niespodzianka i kolekcje.



Jestem typem zbieracza.
Zbieram, gromadzę, nie potrafię się rozstać.
Pamiątki słowa, obrazy, wspomnienia. 
Zbiór rośnie i zdaje się nie mieć końca.


Pierwszą była kolekcja miniaturowych zwierzątek - małych, plastikowych szaro-burych figurek kupowanych w kioskach ruchu za parę uzbieranych groszy. Już jej nie ma i nawet nie wiem co się z nią stało. Pewnie powędrowała do młodszego kuzynostwa lub zaprzyjaźnionych dzieci. Odkąd pamiętam większość rzeczy tak u nas krąży. Przekazywane z rąk do rąk, z domu do domu ma, zgodnie z rodzinnym przekonaniem, przynieść szczęście obdarowanej osobie. Nie rozstajemy się zatem z rzeczami, tylko przekazujemy dalej, pozwalamy na zmianę miejsca.


Po figurkach przyszła pora na opakowania z czekoladek, oczywiście ze sreberkami. Pewnie część z Was też je zbierała. Pamiętam mój zachwyt nad pierwszym opakowaniem czekolady, które zaskoczyło mnie także kształtem - bo kto słyszał o trójkątnej czekoladzie?! Ale dziś Toblerone nikogo nie dziwi. W pudełku po bombonierce, wśród sterty papierków było też opakowanie po niewielkiej czekoladce z rysunkową postacią smoka imieniem TELESFOR. 


Coraz częściej wydaje mi się, że to jedynie twór mojej wyobraźni, bo nie licząc własnego przekonania, nie znam nikogo kto pamiętałby tą czekoladę - a może ktoś z Was też miał kolekcję z Telesforem? Niestety i tego zbioru już nie mam. Pewnie uczucie sentymentu i przywiązania nie było jeszcze u mnie na tyle silne, by nie pozwolić się rozstać z tym czekoladowym wspomnieniem. 


Ale i tak mam wrażenie, że zrodziło się u mnie dość wcześnie i z każdym rokiem dojrzewa i staje się silniejsze. Do dziś mam schowane wszystkie listy, które otrzymałam jako uczennica szkoły podstawowej, gdy po tygodniach przemyśleń zdecydowałam się na zamieszczenie swojego adresu w kolumnie korespondencyjnej, bodajże Płomyka. W odpowiedzi na kilka słów o tym czym się interesuję i gdzie mieszkam, dostałam zaskakującą ilość odpowiedzi.


Odpisałam tylko na jeden list - adresatką była moja rówieśniczka ...o tym samym imieniu i nazwisku. Przez kilkanaście lat wymieniałyśmy listy i słały sobie drobne upominki. Po latach zdecydowałam się zadzwonić do mojej imienniczki, niestety akurat wtedy nie był jej w domu.. Sama nie wiem dlaczego nasz kontakt zupełnie się urwał. Nie wiem nawet jak brzmi jej głos... A może Ania z Nysy czyta teraz te słowa? Aniu, wszystkie Twoje listy mam nadal schowane w jednym z pudeł.


No właśnie - duże, kartonowe pudła. Regularnie wypełniam je następnymi kolekcjami. Bilety i kwity z wakacyjnych wyjazdów, rachunki z ulubionych restauracji, serwetki ze słowami W., które już zawsze będę pamiętać. I bilet do kina odkupiony od tajemniczego nieznajomego - nie wiedział, że  odsprzedając mi ten bilet podarował mi coś bezcennego i najpiękniejszego - bilet na życie, miejsce obok mężczyzny, z którym od lat poznaję i odkrywam świat. W. też ma ten bilet w swojej kolekcji. I karteczki z numerami telefonów którymi wymieniliśmy się późnym wieczorem po seansie.


Jest też kolorowe pudełko, którego nie byłoby gdyby nie nasze spotkanie w kinie. Pierwszy ścięty lok naszego Synka, pierwsza para miniaturowych bucików, setki notatek z zapisem pierwszych sylab, słów i zdań, i niezwykła kolekcja rysunków i malowideł , jakie coraz większy człowiek co jakiś czas daje nam w prezencie.


Nie umiem się rozstać. Nie potrafię obojętnie pozbyć się rzeczy, które mnie otaczają. Czuję, że są częścią mnie i bez nich nie byłabym taka sama. Już teraz widzę, że pudła z kolekcjami będą wypełniać pokój, a kiedyś dom mojego Synka. Patyk z wycieczki, pocztówka z wakacji, śrubka z roweru - wszystko jest ważne i pod żadnym pozorem nie może zostać wyrzucone.


Największy zasięg ma kolekcja kamieni. W prezencie urodzinowym M. dostał od swojego najlepszego przyjaciela torbę z ... ponad 4 kg kamieni, które P. zbierał specjalnie przez całe wakacje. Cóż to była za radość! Najlepszy prezent! Myślę, że spokojnie moglibyśmy nimi wyłożyć ścieżkę w ogrodzie.


Czekoladowe jajka-niespodzianki też mają swoje wierne grono zbieraczy. Nas jakoś nigdy te zabawki nie zachwyciły na tyle, by zebrać kolekcję. Ale idea niespodzianki zawsze i wszędzie jest mile widziana. Uwielbiam niespodzianki - zarówno je przygotowywać, jak i być ich adresatką. Taką niespodzianką był dla mnie przepis na czekoladowe trufle z awokado.


Jakież było moje zdziwienia, gdy okazało się, że chodzi o całe awokado wypełnione musem czekoladowym i otoczone siekanymi pistacjami. Takie jajko-niespodzianka wydało mi się idealne na wiosenne święta. Smak jest niebywały - rześkość kremowego awokado dopełniona aksamitnym musem i przełamana lekko słonymi chrupkimi pistacjami to niesłychanie udane połączenie. Spróbujcie - czekolada zamiast pestki awokado to prawdziwie smaczna niespodzianka.
A co jest w Waszej kolekcji? Co zbieracie?


Radosnych Świąt Wam życzę!
Pełnych niespodzianek - niech zaczną się otwierać i rozkwitać jak wiosenne kwiaty za oknem.
I niech tworzą niekończącą się kolekcję dobrych chwil i wspomnień! 


AWOKADO Z MUSEM CZEKOLADOWYM I PISTACJAMI
/składniki na 4 porcje/

4 dojrzałe awokado
filiżanka siekanych pistacji
265 g gorzkiej czekolady dobrej jakości (można część czekolady gorzkiej zamienić na mleczną, wówczas dodatek cukru jest zbyteczny)
240 ml wody
opcjonalnie 2-4 łyżki cukru  (nie dodałam)


Awokado zawsze zawijam w gazetę lub papier i chowam w ciemne miejsce - wtedy szybciej dojrzewa.
Awokado przekroić na pół i usunąć pestki. Przy pomocy łyżki wydrążyć większe wgłębienie po pestce - dzięki temu do środka będziemy mogli włożyć więcej musu.
Przygotować dwie miski. Jedną napełnić bardzo zimną wodą i włożyć do niej kostki lodu. Do drugiej miski przełożyć połamane kawałki czekolady (użyłam gorzkiej i mlecznej w proporcji 3:1) oraz wlać wodę. Umieścić w kąpieli wodnej i trzymając na średnim ogniu mieszać aż do całkowitego rozpuszczenia się czekolady. Miskę z czekoladą zdjąć z ognia i przełożyć do miski z lodowatą wodą i zaraz rozpocząć ubijanie. Można użyć ubijaczki elektrycznej czy miksera, ja ubijałam ręcznie - chciałam mieć lepszą kontrolę nad konsystencją musu. 


Czekolada dość szybka zaczyna gęstnieć i przypominać sztywno ubitą śmietanę. W tym momencie należy skończyć ubijanie, w przeciwnym razie masa stanie się zbita i pełna grudek. Jeśli do tego dojdzie,  miskę z masą trzeba ponownie wstawić do kąpieli wodnej i trzymać tak długo aż czekolada się ponownie roztopi, i powtórzyć ubijanie od nowa.
Gotowym musem wypełnić połówki awokado i połączyć je. Posiekane pistacji rozsypać na płaskim talerzu i obtoczyć w nich awokado. Trzeba to robić delikatnie, by połówki awokado nie rozkleiły się. Podawać w całości lub krojąc na plastry. Smacznego! 


UWAGA! Zagadka z poprzedniego posta okazała się jednak dość trudna. Nikomu nie udało się udzielić prawidłowej odpowiedzi, ale najbliżej był Krokodyl - sugerując mus. Ponieważ mus jest częścią mojego jajka-niespodzianki, foremka na czekoladowe łyżeczki powędruję w ręce Krokodyla - proszę o kontakt i dane do wysyłki! 


* przepis na czekoladowe trufle znalazłam na tej stronie (klik), jednak zrobiłam nieco inaczej niż podaje przepis.
** mus zrobiłam z przepisu Herve This - pisałam o nim tu - (klik)

piątek, 15 kwietnia 2011

Wiosenne porządki i gotowane perły. Risotto.



Paczka botwinki.
Dwa woreczki czerwonych winogron.
Wielkie pudełko malin.
Pojemnik z wiśniami.
Torebka rabarbaru.
Worek czerwonych porzeczek.
Trzy pudełeczka dyni.


To nie jest lista moich zakupów. 
Ani relacja z wizyty na straganie.
To po prostu zamrożone lato i trochę jesieni, które wciąż trzymam w zamrażarce. To nic wielkiego, jestem pewna, że i Wy tak macie. Ale przecież mamy wiosnę! I choć wczoraj na pobliskiej górze było u mnie prawie pół metra śniegu, wiem, że to tylko ostatnie kaprysy pogody i już niedługo wiosna rozkwitnie w pełni, a wraz z nią rozpocznie się  wreszcie wytęskniony czas świeżych warzyw i owoców. 


O tej porze najbardziej tęsknie za chłodnikiem z botwinki i ciastem  z rabarbarem. Na chłodnik jednak za zimno, a na świeży rabarbar za wcześnie. Co jest zatem na czasie? U mnie wiosenne porządki w zamrażarce. Ogrzewam się zupą z dyni, pocieszam malinowym ciastem i gotuję rabarbarowy kompot. To zdecydowanie moje ulubione porządki. Jedyne, na jakie zawsze mam ochotę. Szykując się na wiosenno-letnie smaki ogrzewam się ich wspomnieniami. A jak to jest u Was? Porządki już zrobione czy nadal chowacie jeszcze kawałki lata?


W takie dni, jak dziś, gdy pada, jest zimno, szaro i ponuro, potrzebuję ocieplacza. Ciepła herbata, miękki sweter i koniecznie coś rozgrzewającego na obiad. Dziś wybieram cudownie kremowe risotto. Sięgam po pudełko z zamrożonym pure dyniowym, dzięki któremu moje danie będzie nie tylko smaczne, ale i nabierze ciepłego, energetyzującego koloru.  Ten kolor, smak i ciepło potrawy czynią cuda! Słońce wychodzi nieśmiało zza chmur, a ja nabieram ochoty na deser - może letnie owoce pod chrupiącą kołderką crumble? Kto wie... Teraz jednak pora na risotto i kilka zasad, które decydują o jego właściwym przygotowaniu.


Oczywiście kluczowym składnikiem jest ryż, jednak wyłącznie typu arborio, ale także carnaroli, vialone nano lub baldo. To właśnie te gatunki mają charakterystyczny owalny kształt i delikatnie przezroczyste ziarenka. Patrząc z bliska można zauważyć, iż każde ziarenko ma biały środek - to zwana przez Włochów perła. Dzięki niej, po ugotowaniu ryż jest kremowy na zewnątrz, ale w środku wciąż lekko twardy -  perła się nie rozgotowuje. 


Risotto gotujemy dolewając stopniowo płyn. Pamiętajmy, iż powinien to być wyłącznie bulion czy wywar naturalny. Część tego płynu stanowi zwykle białe wino - również dobrej jakości, ponieważ to samo wino podawane jest później do posiłku. Przygotujcie także dobrej jakości oliwę i prawdziwe masło. Oliwa potrzebna jest na początku do podsmażenia cebuli /szalotek/ i ryżu, a masło na koniec, dla dodania potrawie charakterystycznej kremowej struktury. Dodatek masła Włosi nazywają mantecatura i traktują jako kluczowy składnik, podobnie jak użycie parmezanu. Parmezan ma  orzechowy zapach i wyrazisty, pikantny smak. Idealnie rozpuszcza się w gorącym risotto nadając mu charakterystyczną kremową konsystencję. Jedynym wyjątkiem jest risotto z owocami morza, do którego ponoć żaden Włoch nie doda nigdy parmezanu.


Zaopatrzeni w odpowiednie składniki musimy wygospodarować także czas i cierpliwość. Ryż nie gotuje się "sam". Wymaga naszej stałej obecności. Dodając kolejne składniki, risotto trzeba cały czas mieszać, by płyn wchłaniał się równomiernie, a sam ryż nie przywarł do dna. O wyborze dodatków smakowych zdecydujecie sami. Można pokusić się o własne wersje lub skorzystać z kilku tradycyjnych przepisów. Do klasycznej czołówki należy gotowane z szafranem risotto alla milanese oraz risotto al nero di seppie, którego składnikiem są malutkie kałamarnice,  a także risotto al barolo z rozdrobnioną marchewką, selerem i pancettą.
Ja zapraszam dziś na moją wersję - risotto dyniowe. Kremowy i rozgrzewający finał wiosennych porządków. 


UWAGA!
Za kilka dni zapraszam Was na jajko-niespodziankę. Kto zgadnie co to będzie? Wpisujcie swoje pomysły - osoba, która odgadnie lub będzie najbliżej prawidłowej odpowiedzi, otrzyma ode mnie foremkę do czekoladowych łyżeczek (tych samych, jakie podawałam z karmelisu - klik)! A zatem ruszcie głową i wpisujcie swoje pomysły - uprzedzam, nie będzie łatwo:) Powodzenia! Na Wasze odpowiedzi czekam do wtorku do godz. 24.00.


RISOTTO DYNIOWE 
/na 2 osoby/

2 szalotki
200 g ryżu arborio
300 ml bulionu warzywnego 
ok. 70 ml białego wina
1 łyżka masła
kilka łyżek oliwy
filiżanka pure z dyni
sól, pieprz do smaku
garść świeżo startego parmezanu 


Szalotki obrać i drobno pokroić. Do garnka z grubym dnem wlać kilka łyżek oliwy, wrzucić pokrojone szalotki i lekko podsmażyć, aż staną się szkliste. Wsypać ryż i cały czas mieszać. Trzeba pilnować, aby nie zaczął przywierać do dna. Kiedy ryż się zeszkli, wlać ok. 1/3 bulionu (oczywiście domowej roboty, nie z kostki!) i nadal mieszać. W momencie kiedy ryż wchłonie płyn, dolać kolejną porcję bulionu. Powtarzać tą czynność do momentu aż ryż ugotuje się al dente. Pod koniec gotowania dodać pure z dyni, wlać wino i lekko odparować, a następnie na sam koniec wrzucić masło i parmezan. Garnek zdjąć z ognia i delikatnie zamieszać risotto, aby wszystkie składniki równo się rozeszły. Podawać od razu. Można dodatkowo skropić oliwą i posypać pieprzem oraz parmezanem. Smacznego! 


* przepis własny, część informacji o risotto znalazłam na tej stronie (klik)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Czeskie kino, jednorazowe łyżeczki i ziarenka z Caffe Greco. Karmelisu.


To będzie post wielowarstwowy.
Wielonarodowy i wielokulturowy.
Tak jak deser.
Bardzo pyszny deser wielowarstwowy.


Zaczniemy od ziarenek. Oblanych czekoladą i zawiniętych w pergamin. Pochodzą z Caffe Greco, najstarszej rzymskiej kawiarni założonej  1760 roku przy słynnej Via dei Condotti 86. To miejsce historyczne, nieformalny rzymski salon artystyczny, który przed laty odwiedzali m.in. Stendhal, Goethe, Shelley, Byron, Liszt, Keats, Ibsen, Andersen, Mendelssohn, Casanova, a z Polaków – Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Krasiński, Sienkiewicz. Czesław Miłosz spotkał się tu z Jerzym Turowiczem, redaktorem naczelnym Tygodnika Powszechnego, czego śladem jest wiersz właśnie pod tytułem "Caffe Greco".


W pięknych salach Caffe Greco mieści się kawiarnia i herbaciarnia. To kolejne miejsce na mojej nieustannie rozrastającej się mapie miejsc do zobaczenia. Pochodzące stamtąd ziarenka kawy w czekoladzie to prezent od bliskiej osoby. Lubię je rozgryzać i popijać dobrą kawą lub dodawać do deserów jako mały, ale wyrafinowany dodatek.


Teraz pora na kino. Czeskie kino, które uwielbiam i które nigdy mnie nie zawiodło. Trafne, mądre, pięknie emocjonalne, nie raz do bólu prawdziwe, ale i do łez rozśmieszające. Ze smakiem deseru nie ma nic wspólnego.  Z nazwą też nie. A zatem - trochę jak w pierwszych minutach czeskiego filmu - o co chodzi? A chodzi o łyżeczki. 


"- Co to takiego?
- Łyżeczki. 
- To się przyda, tyle łyżeczek. 
- Uważaj! To nie są zwykłe łyżeczki. To łyżeczki z plastiku. Lekkie, giętkie, elastyczne. To łyżeczki wynalezione przez enerdowskich naukowców, wiecie!
(tu znacząca scena bez słów, za to z wielce wymownym obrazem)
- Mówiłam żeby były do sernika na zimno. Nie nadają się do gorącej kawy. "


Jednym z moich ulubionych czeskich filmów jest obraz "Pod wspólnym dachem" w doskonałej reżyserii Jana Hrebejka, z równie mistrzowską obsadą. Jest tam pod koniec genialna scena poświęcona jednorazowym łyżeczkom, które jedni z głównych bohaterów otrzymują w .... prezencie ślubnym! 
Mam do Was prośbę - obejrzyjcie tą scenę koniecznie! Wystarczy kliknąć na ikonę filmu i przewinąć do czasu edycji 1 h 38 min (internetowy dystrybutor filmu jako warunek obejrzenia obrazu stawia zobaczenie kilku początkowych reklam - warto to zrobić, bo scena, jak i cały film, naprawdę są tego warte). 

Pod jednym dachem

Do mojego deseru też podałam jednorazowe łyżeczki, które szybko się topią. W przeciwieństwie do "pierwowzoru" nie są jednak elastyczne i giętkie, ale kruche i odlane z najlepszej jakości szwajcarskiej czekolady. Znacie już moją słabość do kuchennych gadżetów, a foremka do czekoladowych łyżeczek to jeden z moich ostatnich nabytków. 


Po dodatkach pora na deser właściwy. Jeden z najbardziej popularnych. Znane chyba wszystkim tiramisu. Jadłam go niezliczoną ilość razy,  w wielu wersjach i w wielu miejscach i niemal za każdym razem był wyśmienity. Robiąc go w domu zawsze zamieniam Amaretto, którego, podobnie jak marcepanu, nie jestem w stanie zaakceptować, na inny dobry alkohol. Tym razem miałam ochotę nie na jedną, ale na kilka zmian. Taka moja prywatna rewolucja, której cudownych skutków mam ochotę smakować jeszcze wiele razy. 


Po pierwsze zamknęłam deser w szklaneczkach, dzięki czemu warstwy są widoczne, deser staje się bardziej indywidualny, a dodatek czekoladowych łyżeczek ma swoje uzasadnienie. To dobry sposób zwłaszcza jeśli szykujecie deser dla gości - przygotowany wcześniej nie wymaga krojenia, które w przypadku tiramisu nie zawsze udaje się modelowo. 


Ale deser w pucharkach to nic nowego! W przeciwieństwie do masy! Ubijając mascarpone zrezygnowałam z żółtek i cukru na rzecz kilku łyżek masy krówkowej. Nadała masie koloru i cudownego karmelowego smaku. Okazał się na tyle wspaniały, że obudził ochotę na więcej ... karmelu! Jego bursztynowe drobinki dodałam do bitej śmietany i połączyłam z kajmakowym mascarpone. Mmmmmm..... Pisząc o tym już rozpływam się z rozkoszy. 


Wspaniałe. Tak uzależniająco wspaniałe jest karmelisu, moja wersja włoskiego deseru z rzymskimi ziarenkami i jednorazowymi łyżeczkami z czekolady. Macie ochotę spróbować? 
A skoro zapowiedziałam wielowarstwowość, to muszę koniecznie wspomnieć jeszcze o warstwie dźwiękowej. Jako tło muzyczne polecam Wam bardzo wydaną przez Kayax płytę In Roma. Lekka, bezpretensjonalna muzyka włoska, która mi przypomina pewne cudowne wakacje ... Posłuchajcie choć jednego fragmentu. 


KARMELISU, czyli Karmelowe Tiramisu 
/na 12 pucharków/ 

1 opakowanie okrągłych biszkoptów
250 g serka mascarpone
250 g śmietany kremówki - użyłam  30%
kilka łyżek masy krówkowej (użyłam gotowej z puszki)
50 g cukru (do przygotowania karmelu)
dwie filiżanki mocnego espresso
50 ml dobrego alkoholu - ja wybrałam brandy
120 g gorzkiej czekolady najlepszej jakości
kakao do posypania deseru


Cukier przesypać do rondelka z grubym dnem i ustawić na średnim ogniu. Nie mieszać. Cukier zacznie się topić i zamieniać w karmel. Kiedy się rozpuści i uzyska ładny, bursztynowy kolor, rondelek zdjąć z ognia i gorący karmel przelać na przygotowaną wcześniej blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Natychmiast rozprowadzić, by karmel utworzył cienką warstwę. Trzeba to robić szybko, gdyż masa karmelowa szybko zastyga. 


Wystudzony karmel nakryć folią spożywczą rozbić na jak najdrobniejsze kawałeczki - najlepiej przy pomocy tłuczka lub wałka.
Mascarpone przełożyć do miski, dodać masę krówkową i dokładnie wymieszać na gładką masę, tak by składniki idealnie się połączyły. 
Zaparzyć espresso i połączyć z alkoholem.


W mikserze ubić kremówkę na sztywno i połączyć ją z drobinkami karmelu (odrobinę odłożyć do dekoracji), a następnie wymieszać delikatnie z masą mascarpone. 
Przygotować pucharki na desery. Biszkopty moczyć w espresso i ułożyć na dnie pucharków. Na to nałożyć masę karmelową i ponownie nakryć nasączonym kawą biszkoptem. Powtórzyć ponownie. Wierzch ozdobić odrobiną bitej śmietany i posypać kakao. Wstawić do lodówki na kilka godzin, najlepiej na całą noc. 


Do zrobienia czekoladowych łyżeczek potrzebna będzie specjalna foremka silikonowa. Czekoladę należy stopić w kąpieli wodnej i wypełnić nią przygotowane wcześniej foremki. Odczekać aż zastygnie, ostrożnie wyjąc z foremek - gotowe!

* cytat pochodzi z filmu "Pod wspólnym dachem", 1999, reż. Jan Hrebejk.

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails