sobota, 30 czerwca 2012

Urodzinowe TU I TAM nr 24. Całe w płatach róż i bilans dwulatka;)


 
TU I TAM.
Od 24 miesięcy wyrasta, pachnie, miesza, eksperymentuje.
Stuka pokrywkami.
Zagląda w garnki.
Rozkłada rondle.
Rozlewa i rozsypuje.
Miesza i oblizuje palce.
Wciąż ciekawe świata, nowych smaków i wrażeń. 
Czy wyrosło na modelowego dwulatka? 
Pora na urodzinowy bilans dwuletniego już TU I TAM


Rok temu pierwsze urodziny TU I TAM pachniały poziomkowo (klik). W tym roku świętujemy z Amber obsypując się płatkami róż. To nasze urodzinowe kwiaty. Wyjątkowe na wyjątkową okazję. 
Z zebranych o poranku płatków róż skomponowałam cztery różane bukiety - miód różany, syrop różany, wodę różaną wg Leonardo da Vinci i cukier różany. Mam nadzieję, że spodobają się Amber.
Zanim je wręczę, zapraszam Was na bilans dwulatka. Sprawdźmy czy TU I TAM  rozwija się prawidłowo;)


Aby zdrowo się rozwijać, dwulatek potrzebuje zróżnicowanej, lekkostrawnej, odpowiednio zbilansowanej i dostosowanej do swoich  potrzeb diety, w której nie ma miejsca na ciężkostrawne, tłuste i pełne sztucznych dodatków i konserwantów pokarmy.  Uff, jestem pewna, że ten punkt mamy zaliczony:)


Przeciągające się w czasie posiłki szybo stygną. Pomocne w takiej sytuacji będą specjalne talerzyki utrzymujące temperaturę potrawy.  Zdecydowanie tak! Biorąc pod uwagę sesje zdjęciowe i polujących na smakołyki współbiesiadników, to kluczowa kwestia gwarantująca dalszy prawidłowy rozwój!


Ciekawość i chęć naśladowania z pewnością nie pozwoli mu poddać się po pierwszych, nieudanych próbach. Nie ma takiej możliwości! Dzielne dwulatki nie dają za wygraną, nawet jeśli składnik potrawy trzeba ekspresowo wysłać pocztą, a wcześniej nielegalnie zebrać w lesie (ciiii!!!!)


Na posiłek, podczas którego je samodzielnie, warto zarezerwować więcej czasu. Dwulatka nie wolno popędzać i strofować – zestresowany szybko się zniechęci. Kto to widział, żeby nas popędzać albo stresować! Jemy powoli, delektując się każdym kęsem, smakiem, aromatem, a w tym czasie świat zatrzymuje dla nas zegarki:).


Każdy sukces warto za to chwalić i nagradzać uśmiechem i brawami – zadowolony będzie się chętniej uczył. To ważna wskazówka dla Was, drodzy Czytelnicy-Rodzice;) Uśmiechy i brawa można przewalutować na komentarze:)


Skomponowanie odpowiednich posiłków dla dwulatka staje się trudniejsze, ponieważ dzieci w tym wieku mają już indywidualne preferencje żywieniowe i swoje kaprysy. Także zapotrzebowanie dwulatków na różnorodne składniki odżywcze jest coraz większe. Absolutna prawda! Zapotrzebowanie  na czekoladę nieustannie wzrasta, podobnie jest z karmelem i lodami, że nie wspomnę o dobrym winie i kawie;)  I jasne, że kaprysimy - to naturalne, że prawdziwy smakosz zadowala się tylko smacznym jedzeniem!


Posiłek dla dwulatka powinien być dla niego czymś ciekawym, przyciągającym uwagę. Zadbajmy wiec, aby dania były kolorowe. I tu jestem pewna, że poszło nam jak po maśle (pamiętajcie, że używamy tylko prawdziwego!). Koloroterapia na naszych talerzach miała już wszystkie odcienie tęczy.


Dziecko rodzi się z naturalną preferencją słodkiego smaku i bardzo łatwo przyzwyczaić je do słodkiego jedzenia. Hurraaaa! A więc to jest naukowo udowodnione! Mamy usprawiedliwienie! Rozwijamy się jak trzeba - większość naszych spotkań miała bardzo słodki, rozkosznie słodki smak!


Dwulatek ma już swoje preferowane smaki, do tego potrafi się ich uparcie trzymać. Warto jednak eksperymentować i zachęcać dziecko do próbowania nowości, wprowadzając do jego diety nieznane wcześniej smaki i produkty.  O tak, mamy swoje ulubione smaki..... Kawa, karmel, czekolada, bezy - czy ja się nie powtarzam? Musicie jednak przyznać, że częściej eksperymentowałyśmy, próbując łamać przyzwyczajenia i stereotypy. 


Dwulatek swobodnie przekracza granice tworząc oryginalne rozwiązania i dopasowując rzeczywistość do swoich potrzeb.  O tak, tak! Lubimy to! Bo kto powiedział, że nie można zjeść lodów z zielonego groszku (klik) czy panna cotty z bakłażanem (klik)?


Każdy dwuletni malec ma niezwykle silną motywację do eksperymentowania.
Dzieci nie lubią monotonii – także na talerzu, dlatego każdy posiłek powinien mieć w sobie coś „fajnego”. Warto próbować różnych potraw, które mają różne kolory, smaki i konsystencje. Udało nam się? Mam nadzieję, że tak!


Rozwijanie kreatywności u dwulatka to okazja, aby podarować skrzydła innym, aby obudzić uśpione pokłady twórczości i przypomnieć sobie beztroską radość dzieciństwa. Halo? Halo? Słyszycie nas? Obudziłyśmy choć jedno dziecko? To, które drzemie w każdym z Was?


W słynnym już okresie buntu dwulatka dziecko uświadamia sobie swoją odrębność i niezależność. Maluch uwielbia mieć poczucie kontroli i wręcz rozsmakowuje się w możliwości podejmowania różnorakich decyzji. Tu pora na pierwsze punkty ujemne. Chyba za mało się buntujemy albo wcale! A może to dopiero przed nami?! W każdym razie, aby uniknąć sporów, temat zabaw w kuchni wybieramy na zmianę i jeśli tylko mamy wszystkie potrzebne zabawki, zawsze zgodnie przystępujemy do zabawy.


Jeśli jednak traktować bilans poważnie, to musimy wziąć pod uwagę, iż okres buntu dwulatka jest naturalny i potrzebny, aby dziecko prawidłowo się rozwijało.  Co mamy zatem robić? Jak się buntować? Gotować dalej? Czy może zrobić sobie wakacje? A może tupnąć nóżką i przez całe lato zajadać się tylko lodami, ciastem i lemoniadą? 


Ciekawa jestem, jak Wy oceniacie naszego dwulatka. Czy wyrósł i wydoroślał? Czy będą z niego "ludzie"?
Dziękuję Amber za dwa lata  niezwykłych podróży z kuchni do kuchni, za smaki, inspiracje i motywację do tego, by podarować skrzydła innym, aby obudzić uśpione pokłady twórczości i przypomnieć sobie beztroską radość dzieciństwa. 


MIÓD RÓŻANY
Cudowny, aromatyczny - po prostu wspaniały! Mnie najbardziej smakuje z kozim serkiem. 

250 g dobrej jakości miodu /u mnie miód akacjowy z zaprzyjaźnionej, lokalnej pasieki/  
płatki z 3 kwiatów róż

Zebrane płatki rozłożyć na gazie lub papierze i oczyścić - jeśli pojawią się "mali mieszkańcy". Przygotować czysty słoik i ułożyć na dnie warstwę płatków. Zalać ją częścią miodu. W ten sposób układać kolejne warstwy aż do wypełnienia słoika. Płatki uniosą się do góry. Słoik szczelnie zamknąć i odstawić na 12 godzin. Po tym czasie otworzyć i delikatnie wymieszać, a następnie ponownie zamknąć i odstawić na kolejne 12 godzin. Przygotować sitko i odcedzić na nim miód - niech spływa powoli, do końca - może to trwać ok. 30 minut. Odcedzone płatki delikatnie wycisnąć, aby oddały maksimum aromatu. Przelać do czystego słoika i trzymać w chłodnym miejscu.
*przepis z tej strony - klik


SYROP RÓŻANY
Pełen aromatu, o pięknym kolorze, smaku i zapachu. Idealny do herbaty i lodów. 

40 g świeżych płatków róż
120 g cukru
250 ml wody
sok z połowy cytryny
10 suszonych pączków róż - wykorzystałam ususzone podczas zeszłorocznych zbiorów

Wodę i cukier połączyć w rondelku i wstawić na średni ogień  do momentu aż cukier się rozpuści, a woda zagotuje. Dodać oczyszczone płatki róż i suszone pączki i gotować razem na małym ogniu przez ok. 20 minut. Następnie wlać sok z cytryny i gotować jeszcze przez 1 minutę. Gorący syrop przelać do buteleczki lub słoika i trzymać w chłodnym miejscu. Ja nie odcedzałam płatków, aby do końca oddawały aromat. 
* przepis z tej strony - klik.

 
WODA RÓŻANA wg LEONARDO DA VINCI
Orzeźwiający, cudownie aromatyczny napój podawany we Włoszech już w od czasów renesansu. Idealny na upały. Ponoć autorem przepisu jest sam Leonardo do Vinci

300 g miodu lub cukru (użyłam miodu) 
65 g płatków róż
wrząca woda ok. 1-1,5 l lub do smaku - zależy do tego jak bardzo słodkie lubicie napoje -
sok z 2 cytryn

Z wody i płatków przygotować napar i odstawić na 24 godziny, a następnie przefiltrować - najlepiej przy użyciu gazu, choć Leonardo da Vinci sugerował ponoć użycie płótna malarskiego! Dodać cukier lub miód i całość naparu podgrzewać w kąpieli wodnej aż cukier/miód się rozpuści. Przestudzić i wymieszać z  sokiem z cytryny. Podawać schłodzony.
* przepis z tej strony - klik


CUKIER RÓŻANY 

1 szklanka cukru
1/2 szklanki suszonych płatków róż (skorzystałam z zeszłorocznego zapasu)

Cukier i płatki zmielić na pył w blenderze lub malakserze. U mnie najlepszy efekty osiągnęłam używając maszynki do mielenia kawy. Cukier nie tylko nabiera delikatnego różowego koloru, ale smakuje tak cudownie różano! Wspaniały!


Jeśli macie ochotę na inne różane eksperymenty, polecam Wam także wspaniałą galaretkę z płatków róż (klik) i różane makaroniki (klik).

Donoszę też z radością, że dzięki wsparciu MagdalenyK (dziękuję:) pojawiła się w końcu na moim blogu funkcja drukowania przepisu. Wiem, że dla większości z Was to nic wielkiego, ale dla mnie - osoby bojącej się html tak, jak inni pająków, to wielka chwila. Jeśli zatem jakiś przepis na moim blogu Wam się spodoba, możecie teraz zafundować sobie wersję papierową:)

* cytaty dotyczące bilansu dwulatka pochodzą z tej strony - klik 

niedziela, 24 czerwca 2012

Wszystko w nim jest poezją. Shrikhand - jogurt, szafran, kardamon, pistacje..




Kiedy Panchita przyjeżdża z Chile z wizytą, udajemy się po przyprawy do malusieńkiego sklepiku w San Francisco, w którym sprzedawcą jest mężczyzna w turbanie, o wyglądzie raczej świętego męża znad Gangesu niż kupca. 


Jest coś tajemnego i nieuchwytnego w atmosferze sklepiku Hindusa. Po każdej wizycie wychodzimy stamtąd mając wrażenie, że nigdy tam nie byłyśmy, że zabłądziłyśmy w labiryncie własnej wyobraźni, jednakże paczka z zakupami dowodzi, że sklep nie jest li tylko złudzeniem.  


Wszystko w nim jest poezją: mieszanka intensywnych zapachów, zwrócony na północny zachód ołtarzyk, na którym leżą zawsze ofiary z ryżu, kadzidełka i płatki kwiatów, kilim w oknie, haftowany złotymi nićmi w słonie i postacie bóstw, ubożuchne, pokryte kurzem indyjskie wyroby rzemieślnicze, które przez wszystkie te lata nie znalazły amatora. 


Ta prezentacja proszków, liści, kawałków kory i nasion, te flaszeczki z tajemniczymi płynami, skrzynie ze żmijami oraz obecność milczącej rodziny sprzedawcy - wszyscy chudzi, śniadzi o ogromnych zachwyconych oczach, prześlizgujący się po wnętrzu pomieszczenia niczym chińskie cienie - rekompensuje w pełni podróż do miasta i trud szukania tego sklepiku w wąskich uliczkach. 


Z przyjemnością i wyraźnym szacunkiem właściciel sypie przyprawy drewnianą łyżką do plastikowych torebek, waży je na starej wadze z brązu i wręcza nam zapakowane. Zazwyczaj są droższe niż w supermarketach, ale za to nie straciły nic ze swej wyzywającej mocy, pachną intensywniej i - spodziewam się - więcej w nich afrodyzjaku.


W Katmandu odkryłam kiedyś podobny sklepik, chociaż dużo mniejszy i uboższy, gdzie poniosła mnie rozpasana ambicja i kupiłam przyprawy w ilości, która wystarczyłaby pokoleniom moich prawnuków. Wręczono mi je popakowane w papierowe rożki i powędrowałam do hotelu, tuląc ten skarb w ramionach. 


Połowa rozsypała się  w walizce, perfumując na zawsze moje ubrania, a reszta do dziś dzień leży nienaruszona w szufladzie kuchni, w owych oryginalnych opakowaniach. Nie jestem w stanie rozróżnić, co jest czym, i nie mam odwagi dodawać ich do potraw. Przechowuję je jednak na wypadek, gdyby kiedyś zawitał do mojego domu gość z drugiego końca świata, zdolny wymówić ich nazwy.*


Wszystko w nim jest poezją.
Tak, sklep z przyprawami z całą pewnością wypełnia poezja aromatów i smaków. 
Jest jak tom wierszy , w którym każda półka pachnie innym wątkiem,
snuje kolejną opowieść,
unosi w stronę orientalnych tajemnic. 


Po wyjściu stamtąd nic już nie smakuje tak samo.
Świat pachnie inaczej.
My też stajemy się kimś innym.
Poetami.
Jak rymy dobieramy przyprawy, które niosą echo własnego aromatu i naszej wyobraźni.


Czasem wiersz jest krótki jak haiku.
Delikatny i subtelny. 
Przyprawy są puentą, lekką i kojącą. 


Bywa, że wena nas rozpiera. 
Zwrotka po zwrotce tworzymy dzieło sypiąc przyprawę za przyprawą. 
A one mieszają się z sobą tocząc nieustającą bitwę o dominację, pierwszeństwo nagrodzone wymownym tytułem - curry, tikka masala,  chili con carne ...


Gotowanie jest poezją, której słowami są przyprawy. 
Czasem ostre i stanowcze, czasem słodkie i ledwo wyczuwalne, ukryte między wierszami przepisu. 
Sklep z przyprawami.
Smaki świata drzemiące w ziarenkach.
Odległe kontynenty schowane w kolorowych proszkach i zasuszonych płatkach. 
Wystarczy szczypta, by przenieść się do pachnących Indii, kolorowych straganów Jerozolimy, nadmorskich targowisk Maroko. 


Szczypta szafranu, tyleż samo kardamonu, parę ziaren pistacji - sypane jedne po drugich prowadzą cudownie wonnym szlakiem wprost do Indii. Zmieszane z gęstym jogurtem przybierają nazwę orientalnego deseru. 


Shrikhand. Gęsty, aksamity jogurt zmieszany z przyprawami nabiera wyrafinowanego smaku. Dobrze schłodzony smakuje jak wykwintny lodowy deser. 
Wszystko w nim jest poezją. 
Dajcie się porwać przyprawom, nauczcie się tego wiersza na pamięć. 
Shrikhand
Jaka jest Wasza ulubiona przyprawa? 


SHRIKHAND 
Tradycyjny indyjski deser przygotowywany na bazie gęstego jogurtu z cukrem lub miodem, z dodatkiem przypraw - najczęściej kardamonu i szafranu oraz pistacji. Jeśli wzbogacimy go musem z mango, powstanie równe cudowny deser o nazwie amrakhand.

1 litr jogurtu naturalnego
szczypta szafranu
1/2 łyżeczki kardamonu w proszku (dałam więcej)
2 łyżeczki wody różanej 
cukier puder - do smaku (można zastąpić dobrej jakości miodem)
pistacje

Malutką patelnię rozgrzać na średnim ogniu i wsypać na nią  szczyptę szafranu. Prażyć przez chwilę, do momentu aż nitki szafranu staną się kruche i łamliwe. Zdjąć z ognia, pokruszyć i dodać do jogurtu - ja dodatkowo namoczyłam przez chwilę w wodzie różanej, którą także zmieszałam z jogurtem. Dosypać kardamon i dokładnie wymieszać.


Przygotować szerokie sitko, wyłożyć je gazą i przełożyć na nią jogurt. Końce gazy związać razem, tak by jogurt nie wyciekał bokiem. Gazę z jogurtem zawiesić nad miską i przełożyć do lodówki na noc lub dłużej (tak jak przy robieniu np. labneh - klik). W tym czasie z jogurtu do miski będzie wyciekała serwatka, dzięki czemu jogurt stanie się gęsty i kremowy. 
Po tym czasie jogurt przełożyć z gazy do naczynia i połączyć z cukrem - ilość cukru zależy od indywidualnych preferencji smakowych. Tak przygotowany shrikhand dobrze schłodzić w lodówce i przed podaniem posypać siekanymi pistacjami.


* cytat pochodzi z książki Isabel Allende Afrodyta, wyd. Muza, 1999
** przepis cytuję z tej strony - klik 

niedziela, 17 czerwca 2012

Niedziela o smaku bizcocho de albahaca. Biszkopt bazyliowy z truskawkami.



"Każde ma się rozumieć inne. Jedna napoleonka, ptyś z kremem kawowym, dwie tartaletki z truskawkami i torcik migdałowy. Poza jednym czy dwoma, z góry wiadomo co komu przeznaczone - a którym to łakomczuszki napełnią ekstra brzuszki? 
Wyliczasz bez wahania. Posłuszna pani za ladą chwyta kolejno szczypcami przedmioty twego pożądania; nawet nie okazuje  zniecierpliwienia, kiedy kartonik musi zmienić - napoleonka nie wchodzi. 


To ważne - ta tekturowa, kwadratowa tacka o zaokrąglonych podwiniętych brzegach. To ona tworzy solidny fundament delikatnej konstrukcji, narażonej na wiele zagrożeń. 
- To wszystko!
Tak więc pani ekspedientka spowija kartonową tackę w piramidkę różowego papieru, a potem przewiązuje ją brązową wstążeczką. 


Kiedy wydaje resztę, trzymasz paczuszkę od spodu, ale ledwie przekroczysz drzwi cukierni, chwytasz za wstążeczkę i niesiesz, z lekka od siebie odsuwając. Tak to już jest - niedzielne ciastka nosi się jak wahadełko. Kroczysz więc naprzód - różdżkarz maleńkich ceremonii - nie pusząc się zbytnio, ale i bez fałszywej skromności. 


Czy nie ośmiesza cię aby odświętna powaga, godne trzech króli  dostojeństwo? Ale skądże. Jeśli w niedzielę chodniki mają smak próżniactwa, rozkołysana piramidka też ma w tym swoją rolę. (...)
Te rodzinne niedziele. (...)
Na końcu brązowej wstążeczki czas kołysze się jak kadzielnica." * 


Niedziela.
Niedzielne próżniactwa.
Niedzielne ciastka.
Niedzielne lenistwo.
Niedzielne spacery.
Niedzielne spotkania.
Niedzielne wyjazdy.
Niedzielna przyjęcia.


Wybór niemal tak duży jak w cukierni. 
Z góry wiadomo co komu przeznaczone?
Wybieracie po chwili z każdego, czy zapełniacie niedzielne pudełko ledwo mieszczącym się w nim lenistwem? A może jak co tydzień hucznym rodzinnym spotkaniem? Oczywiście przy ciastkach!


Niedziela. 
Bywa, że ją uwielbiam. Bywa, że oddałabym wiele, by wymienić ją na sobotę. 
Rzadko ją planuję, zresztą jak większość dni. Zdecydowanie bardziej wolę przeżywać ją spontanicznie. Zaplanowana zwykle pozostaje w sferze planów - bo Ktoś ma gorączkę, po znowu pada, bo zaspaliśmy, bo jednak nam się nie chce...


Lepiej nie planować.
Tak samo jak z ciastkami z cukierni. 
Przychodzisz z ochotą na jedno. Stajesz w kolejce i to jedno ciastko zaczyna pączkować - może i czasem dosłownie;) Wychodzisz z całym pudełkiem owiniętym w grzeszne pożądanie spróbowania każdego.


Dawno już nie kupowałam ciastek w cukierni ( nie licząc regularnych zrywów po WZ-kę;), choć bardzo lubię te cudownie słodkie dylematy.  Dlaczego? Po pierwsze do naprawdę dobrej cukierni mam za daleko. Po drugie zawsze sama przygotowuję coś słodkiego.


Po trzecie żadna z okolicznych cukierni nie pakuje ładnie ciastek na wynos. Tekturowa tacka, szary papier i bezduszna reklamówka. Żadnej finezji, żadnego jakże obiecującego szelestu pergaminu, a wstążeczkę mogę sobie co najwyżej sama zawiązać we włosach.


Nawet gdybym przymknęła oko na odległość i opakowanie i sama sobie dała urlop od pieczenia, w żadnej cukierni nie dostanę ciasta, które od zeszłej niedzieli w całości, po brzegi, bez skrawka miejsca na konkurencję, absolutnie zawładnęło moim sercem. 
Biszkopt bazyliowy. Bizcocho de albahaca.
Już teraz na dźwięk tego słowa mam ochotę przerwać pisanie i biec do kuchni zrywając po drodze kolejne garści bazylii.


A jak to z miłością bywa - ta spadła  na mnie zupełnie niespodziewanie - bo choć uwielbiam bazylię, zdawało mi się dotychczas, że za biszkoptem aż tak bardzo nie przepadam. Przyznaję, zjadałam od czasu do czasu, ale bez większych emocji, nosząc w sercu głębokie przekonanie, że to ciasto dla dzieci i rekonwalescentów!


Zmieniam zdanie.
Cofam wszystko.
Publicznie zwracam honor biszkoptowi pod jednym zdecydowanym i niepodlegającym żadnym negocjacjom warunkiem - musi być bazyliowy!


Uwielbiam te pozornie naruszające zasady kulinarne rewolucje, przewrotności, eksperymenty, które z czasem stają się powszechnie panującą klasyką.
Brownie z buraków czy cukinii, ciasto czekoladowe z bakłażanem (klik), karmel z solą morską, truskawki z pieprzem...Chyba nikogo już dziś nie dziwią. Klasycznie uwielbiane przez większość.


Kolejnym kandydatem jest biszkopt bazyliowy. Wszystko w nim jest cudowne.
Począwszy od cukru bazyliowego, jaki najpierw trzeba zrobić, po piękny seledynowy kolor i wyjątkowy, niezwykły smak. Jeśli dodacie bitą śmietanę i soczyste, słodkie truskawki (moje moczyły się wcześniej w syropie z dzikiego bzu), otrzymacie najpyszniejsze ciasto, nie tylko na niedzielę.


Piszę to z pełną odpowiedzialnością, mając świadomość, że wcześniej w podobny sposób nie raz zachwycałam się bezami, brownie i wszystkim co kawowe i karmelowe. Wszystkie te rozkosze schodzą na drugi plan.


Biszkopt jest mięciutki, wilgotny, delikatny. Niezwykły kolor zawdzięcza bazylii, która po utarciu z cukrem nabiera cudownego smaku i jest wręcz stworzona do deserów. Jej smak nie dominuje, ale jest idealnie wyczuwalny i wspaniale komponuje się ze smakiem truskawek i bitej śmietany.
Nie bójcie się tego połączenia. Pokochajcie bazylię nie tylko w sałatce caprese i na pizzy. Już sama utarta z cukrem stanowi wyjątkowy przysmak - posypcie nią lody, dodajcie do drinka...


Niedziela ma teraz dla mnie smak biszkoptu bazyliowego.
Nieprędko pójdę po ciastka do cukierni.
A jak smakują Wasze niedziele?
Chodzicie w niedziele po ciastka do cukierni?
Jakie są Waszymi ulubionymi?


BIZCOCHO DE ALBAHACA - BISZKOPT BAZYLIOWY
/na tortownicę o średnicy 20 cm/ 

2 garści listków bazylii
150 g cukru
100 g masła w temperaturze pokojowej
100 g mąki
2 jajka
szczypta soli

bita śmietana
świeże truskawki (zalecam macerowane wcześniej w syropie z dzikiego bzu)


Liście bazylii utrzeć w malakserze z cukrem - powstanie masa przypominająca w konsystencji mokry piasek. Masło utrzeć na puch, dodawać po jednym jajku oraz cukier bazyliowy. Na koniec dosypywać stopniowo przesianą mąkę z odrobiną soli. Gdy masa będzie jednolita, przełożyć ją do wyłożonej papierem do pieczenia formy o średnicy 20 cm i wstawić na 20-25 minut do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni.
Upieczony i lekko przestudzony biszkopt udekorować bitą śmietaną i truskawkami. POEZJA!


* Cytat pochodzi z eseju "Paczuszka z ciastkami w niedzielne przedpołudnie" , z książki Pierwszy łyk piwa i inne drobne przyjemności, której autorem jest Philippe Delerm. 

** przepis na biszkopt bazyliowy znaleziony na tej stronie - klik  

 

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails