czwartek, 24 lutego 2011

Z kim na randkę? Panna z kumkwatem.




"Przyniesiono herbatę, naparzoną ze smażonym na miodzie kumkwatem, w kubeczkach z czarnej laki; łyżeczki były srebrne w kształcie listków migdałowca. Młoda kobieta lekko się uniosła, ujęła jeden z kubeczków, osuszyła jego brzeg smukłym palcem i dygając, podała napój Si-menowi. (...) Gdy wypili herbatę, dał znak Szylkrecikowi, a ten wniósł kwadratowe pudełko, w którym były podarunki: dwie szpile do włosów, dwie chustki z przetykanego złotem jedwabiu i sześć złotych pierścionków."* 


Randka. Zabawne słowo. Gdy je tak sobie teraz w głowie powtarzam, rozbawia mnie. Brzmi trochę śmiesznie, jak rąbek, kantek, fałdka...Nie przypomina tego czym jest w istocie.
Spotkania. Ważnego. Wyczekiwanego. Pełnego emocji. Rumieńców. Odmierzanego biciem serca, coraz szybszym. Uściskiem dłoni, ciepłej, rozgrzanej - drugą dłonią, cieplejszą, większą, silniejszą. Splecione ręce, myśli, słowa, albo ich brak zastąpiony milczeniem pełnym nadziei w kolorze szczęścia.


Herbatą zaczynały się często jedne z moich pierwszych randek z W. W jesionno-zimowe sobotnie poranki spotykaliśmy się w mieście W. Wsiadałam wcześnie rano do autobusu i po godzinnym telepaniu krętymi i wyboistymi drogami dojeżdżałam do celu - ciepły uścisk W. wynagradzał wszystko:)


W sobotnie poranki o 8 rano wciąż śpiące i przemarznięte miasto nie było dla nas zbyt przyjazne. A nasze dygocące z zimna ciała, mimo żaru dusz, marzyły wtedy jedynie o gorącej herbacie.  Nie była z miodem, ani z kumkwatami, nie było srebrnej łyżeczki, ani filiżanki z laki. Był hotel (i jest nadal), piękny, secesyjny, z otwartą od świtu restauracją. Pustą, choć z orszakiem wyszkolonych i zaufanych kelnerów. Z klasą. Nawet dla nas. Dwójki przemarzniętych studentów nie rokujących nadziei na sowity napiwek. Z parami groszami przy duszy - na herbatę, kino, na bilet do domu. I nic więcej. Bo po co więcej? Wtedy to było wszystko, czego nam było trzeba. 


Ale na początek najbardziej herbaty. W szklance, z grubym plastrem cytryny i spodkiem z dwoma kostkami cukru. Pochylałam twarz nad parującą wrzątkiem szklanką i ogrzewałam najpierw policzki, później palce i dłonie. Po godzinie, ogrzani w równej mierze herbatą co płomiennymi spojrzeniami, opuszczaliśmy wyściełany aksamitem boks hotelowej restauracji.  O tej porze otwarta już była nasza ulubiona księgarnia i antykwariat, gdzie podczytywaliśmy fragmenty ulubionych lub dopiero co odkrywanych książek. 


To były czasu bez internetu i komórek. Po powrocie do domu rozgrzewałam się kolejną herbatą i czekałam na telefon od W. lub on czekał na mój. Pamiętacie jeszcze telefony z tarczą? Dzwoniliśmy do siebie bez przerwy. Od wykręcania numeru do W. miałam ciągle obolały palec, a cyfry z jego numerem telefonu z czasem prawie zupełnie się zatarły. 


Takie były nasze pierwsze randki. Te sobotnie. Całodniowe. A inne? Może kiedyś Wam opowiem...? A może nie...? A może to Wy mi zechcecie opowiedzieć? O randkach jeszcze nie rozmawialiśmy, prawda? Jakie były czy są Wasze? Gdzie chodziliście? Gdzie chodzi się teraz? Spotykacie się przy herbacie czy w klubie przy drinku? Dzwonicie czy wysyłacie sms-y? A może wciąż piszecie listy?  Napiszcie! Czekam na Wasze historie do 1 marca. Jedną z nich, wybraną przeze mnie, nagrodzę upominkiem-niespodzianką. Możecie pisać w komentarzach lub przesłać maile na adres: kucharnia@wp.pl Z góry uprzedzam, że będzie to wybór jak najbardziej subiektywny, nie podlegający żadnym konkursom, losowaniom, a wyłącznie mojej ocenie:) 


A z kim na randkę poszła panna? Zeswatałam ją z kandyzowanym kumkwatem. W czasach moich randek z W. nikt z nas nie słyszał o kumkwatach, nie mogłam zatem zaparzyć ukochanemu herbaty z kandyzowanym kumkwatem. Teraz po latach, mogę to nadrobić, ale troszkę inaczej, tym bardziej, że obydwoje chętniej razem pijamy teraz kawę. Kumkwaty kupiłam niedawno z zamiarem użycia do innego deseru (klik), ale tam ostatecznie wystąpił grapefruit. Została mi garść kumkwatów, ochota na coś słodkiego i pomysł na domową randkę. Skropiona wanilią panna cotta otulona rozgrzewającą pomarańczówką i pełen ciepłego, słonecznego blasku kandyzowany kumkwat okazały się deserem idealnym. Bardzo wam polecam, nie tylko na randkę;)


Pisząc ten post otrzymałam zaproszenie Amber do blogowej zabawy w "7 rzeczy, których o mnie nie wiecie". Pomyślałam najpierw, że tych siedem rzeczy to z pewnością rzeczy, o których nigdy bym nie napisała "publicznie", jak na przykład o moich randkach z W. A jednak coś napisałam! Niech to będzie ta pierwsza z siedmiu rzeczy. O kolejnych napiszę, choć nie wiem kiedy i tak naprawdę co?


KANDYZOWANE KUMKWATY
4 łyżki cukru
100 g kumkwatów pokrojonych w bardzo cieniutkie plasterki
kilka łyżek likieru pomarańczowego
100 ml wody.



Kumkwaty pokroić w bardzo cieniutkie plasterki. Do rondelka z grubym dnem wlać wodę i dodać cukier. Ustawić na średnim ogniu i gotować przez kilka minut, do momentu aż cukier całkowicie się rozpuści. Dodać plasterki kumkwatów i na małym ogniu gotować jeszcze ok. 20-25 minut. Kumkwaty powinny zmięknąć  i stać się szkliste, a z wody i cukru powinien powstać gęsty syrop. Na koniec dodać likier pomarańczowy i dokładnie wymieszać. Zdjąć z ognia i przestudzić. Jeśli chcecie użyć pojedynczych plasterków do dekoracji, przestudzone kumkwaty osączcie delikatnie z syropu i układajcie na papierze do pieczenia lub folii - stygnąc w rondelku zaczynają się sklejać, ale można też temu zapobiec dodając więcej likieru, i tą opcję ja wybrałam:) 


WANILIOWA PANNA COTTA
/przepis jak w Grapefruit Fluff, Recipe Redux - klik/ 

2,5 łyżeczki żelatyny  w proszku
500 ml śmietany kremówki 
1/2 filiżanki cukru (dałam mniej)
1/2 laski wanilii


Przygotować 6 ramekinów lub innych naczynek na panna cottę (ja użyłam malutkich szklanych miseczek o pojemności ok.90  ml i wyszło 12 mini-porcji, czyli na dłuugą randkę;) . W miseczce zalać żelatynę 2 łyżkami zimnej wody i odstawić na kilka minut, by napęczniała. W tym czasie do niewielkiego rondelka z grubym dnem wlać śmietanę i wsypać cukier. Wstawić na średni ogień. Laskę wanilii przeciąć wzdłuż na pół, końcówką ostrego noża zeskrobać z jednej połówki ziarenka wanilii i wraz z połową laski włożyć do rondelka ze śmietaną. Gdy całość się zagotuje zdjąć z ognia i dodać namoczoną żelatynę, mieszać aż się całkowicie rozpuści. Wyjąć laskę wanilii. Masę wlać do przygotowanych naczynek i wstawić do lodówki, by zastygła - ok. 3 h (u mnie trwało to 1,5 h). 
Schłodzoną panna cottę polać odrobiną pomarańczówki i ułożyć na wierzchu plasterki kandyzowanego kumkwatu. 


* cytat pochodzi z książki Kwiaty Śliwy w złotym wazonie,
* *przepis na kandyzowane kumkwaty pochodzi z tej strony - klik 

niedziela, 20 lutego 2011

Knock, knock, knocking on heaven's door... Ile warstw ma niebo?




Atmosfera ma pięć.
Aby trafić do "siódmego nieba" trzeba jeszcze pokonać bliżej nie określoną szóstą warstwę. A potem można już tylko dać się ponieść rozkoszy i rozpływać ze szczęścia.
Lubię ten stan uniesienia, gdy zmysły dryfują wysoko i unosząc mnie z ziemi kołyszą na falach błogiego rozanielenia. Zamykam oczy i daję się ponieść tej fali. Czasami płyniemy w ciszy, innym razem kołyszą nas spokojne dźwięki muzyki. Takt za taktem zrzucam kolejny balast - spadają na ziemię ciężkie ładunki obowiązków i zmartwień, wór napchany po brzegi wszystkimi "muszę", "powinnam", "trzeba". 
Lubię tak płynąć z wiatrem. Gdy jest lekki i ciepły. Głaszcze włosy, chowa się między nimi szepcząc do ucha słowa, na które czekam.


Ale czasami chcę płynąć szybciej. Pędzić i gnać. Chcę, by wiatr był silny i porwisty, by rozkołysał fale i gwałtownie na nich unosił. Podkręcam głośniki. Muzyka budzi adrenalinę, rozpierająca energia porywa do tańca z życiem i pulsuje chęcią na więcej, apetytem na jeszcze, pragnieniem, które trzeba ugasić, by ustąpiło miejsca kolejnemu.


Nasycone zmysły muszę potem odetchnąć. Szukają powrotnej drogi do wyciszenia. Odzyskują równowagę i odprężone znów powoli dryfują w stronę, z której najpierw cichutko, później coraz głośniej i donośniej słychać głos. Pragnienie, by żyć pełnią życia. Łapać chwile, te ciche i te szalone, płynące powoli i gnające bez tchu. Jedna bez drugiej nic nie znaczy. Zebrane razem tworzą mój świat.


W tym świecie smakowanie i delektowanie się jedzeniem jest jednym z moich ulubionych doznań. Ogrzana zupą, rozpalam zmysły jeszcze bardziej. Mam ochotę na ostre curry, na ogień chilli, na rozchodzącą się po ciele przenikliwość imbiru. W wonnych oparach ciepłego posiłku znajduję bezpieczny horyzont. Tu siódme niebo jest już na wyciągnięcie ręki. Teraz trzeba tylko uspokoić rozgrzane zmysły. Gorące fale powoli stygną szykując podniebienie na prawdziwą pieszczotę.


Chrupka skórka karmelu powoli pęka i ustępuję łyżeczce, która z zapowiadającym rozkosz delikatnym trzaskiem zanurza się stopniowo w aksamitnym kremie. Karmel topi się na podniebieniu, krem rozpływa w ustach, a w tym czasie łyżeczka sięga głębiej, tam gdzie zebrała się prawdziwa ambrozja. Płynny karmel, niczym płynne złote, ukryty jak skarb na dnie, cudownie przesiąknięty aromatem kawy. Dopełnia rozkoszy, którą mogłabym przedłużać w nieskończoność.


Do siódmego nieba prowadzą mnie dziś na skróty tylko trzy warstwy: krucha, kremowa i płynna. Wystarczająco rozkoszne, by poszybować w górę i patrzeć na świat unosząc się w chmurach. Nie wierzycie, że można? Spróbujcie, jestem pewna, że wielu z Was oderwie się od ziemi i da się unieść wysoko. Pamiętajcie, że przedtem trzeba koniecznie zastukać ... łyżeczką w karmel. Tylko wtedy siódme niebo stanie przed Wami otworem:)


Ten niebiański deser, o nazwie czarki z kremem karmelowo-kawowym znalazłam w książce Michela Roux pt. Jajka. Na widok karmelowej skorupki, jak zawsze na widok karmelu, postradałam zmysły. Ale jak to czasem  z zakochaniem bywa, musiało upłynąć sporo czasu zanim w pewne niedzielne popołudnie zrozumiałam, że to ten jeden, jedyny deser, na jaki mam właśnie ochotę. Po raz kolejny przekonałam się, że miłości nie wolno odkładać na później, zwłaszcza jeśli to miłość do kawy i karmelu. 


Przepis właściwie kieruje deser w stronę creme caramel (moją wersję tego deseru pokazywałam tu  - klik). Jeśli jednak po upieczeniu i schłodzeniu pozostawimy go w pucharkach, posypiemy z wierzchu cukrem i skarmelizujemy (przy pomocy palnika), uzyskany rozkoszną wersję brulee, z tą przewagą, że w tym deserze na dnie czeka jeszcze płynny karmel. To taka kremowa wersja kawy, zamiast kożuszka aksamitnej cremy, na wierzchu czeka skorupka karmelu, a z dna spijamy to co najlepsze.


CZARKI Z KREMEM KARMELOWO-KAWOWYM W WERSJI BRULEE, CZYLI KAWOWY CREME BRULEE
/przepis cytuję za M. Roux, porcja na 6 czarek/

180 g drobnego cukru
250 ml mleka
100 ml śmietany kremówki
15-25 g najlepszej jakości kawy
3 jajka
2 żółtka
40 g brązowego cukru do karmelizacji


Przygotować sześć czarek o pojemności ok. 120 ml. Do rondelka z grubym dnem wsypać 100 g cukru, podgrzewać na średnim ogniu aż się rozpuści i nabierze jasno-karmelowego koloru. Natychmiast zdjąć z ognia i przelać do czarek, obracając nimi tak, by gorący karmel osiadł na ściankach. Trzeba to robić bardzo szybko i sprawnie, bo karmel szybko twardnieje. Jeśli nie uda Wam się za jednym razem, ustawcie ponownie rondel na małym ogień, po chwili karmel znów stanie się płynny (nie trzymajcie jednak zbyt długo, bo równie szybko się przypala!). 


Piekarnik rozgrzać do temperatury 120 stopni. W tym czasie w drugim rondelku połączyć mleko, śmietanę, kawę i 50 g cukru. Doprowadzić do wrzenia na małym ogniu stale mieszając, by kawa się rozpuściła. W misce roztrzepać jajka, żółtka i pozostałe 50 g cukru. Do tak powstałej masy jajecznej przelać gorące mleko z kawą, cały czas mieszając przy pomocy trzepaczki. 

Masę przelać do czarek z karmelem i wstawić do głębokiego żaroodpornego naczynia wypełnionego gorącą wodą sięgającą do połowy czarek. Piec przez ok. 45 minut. Deser jest gotowy, kiedy włożony do środka czubek ostrego noża po wyjęciu jest czysty. Po wyjęciu z piekarnika krem całkowicie ostudzić, a następnie włożyć na kilka godzin (lub na całą noc do lodówki). Przed podaniem posypać z wierzchu brązowym cukrem i przy  pomocy palnika skarmelizować. 


Jeśli nie macie palnika lub wolicie wersję a'la creme caramel, możecie wyjąć deser na talerzyki, wówczas karmel sam wypłynie ze środka.

czwartek, 17 lutego 2011

TU I TAM nr 8. Avocado brioche. Wegańska. A może chleb?

Kulinarna pasja, radość gotowania, smakowania i tworzenia, wspólny czas w kuchni - to powody naszych wirtualnych kulinarnych spotkań w TU i TAM.
Amber z Kuchennymi Drzwiami i ja, mamy za sobą niejedno już wspólne gotowanie. Ciągle mamy ochotę na więcej i marzą się nam nowe wyzwania.
Z zaciekawieniem obserwujemy też kuchenne poczynania innych blogowych duetów.  A jest ich coraz więcej! Gotowanie to wspaniałe doświadczenie, zwłaszcza jeśli można je dzielić z kimś bliskim.
Już po raz ósmy udało nam się znaleźć czas wyłącznie dla siebie i stanąć wspólnie w naszych kuchniach, by tym razem wziąć pod lupę awokado. O wyborze kulinarnego tematu decydowała Amber, początkowo sugerując, równie ciekawe bataty. I choć wygrała smaczliwka, szerzej znana pod nazwą awokado, nasze batatowe pomysły mogliście zobaczyć w poprzednim poście. (klik)
A zatem zapraszamy na spotkanie z awokado w dwóch odsłonach, Amber i mojej.


Po raz pierwszy przygarnęłam awokado do swojej kuchni wiele lat temu. Podjęłam wówczas ambitne, jak na zupełnie początkującą kucharkę zadanie, wydania uroczystego przyjęcia urodzinowego. Nie pamiętam czy znałam już wtedy guacamole, ale znałam dokładnie daty ukazywania się w kioskach kolejnych numerów Mojego Gotowania, którym przez jakiś czas namiętnie się zaczytywałam. W jednym z numerów pojawiła się zupa krem z awokado, o której nie mogłam przestać myśleć. Nie mam już tej gazety, nie zapisałam przepisu, ale pamiętam, że smak oczarował najpierw mnie, a potem zdumionych gości, których zaskoczyłam nie tylko samym smakiem i rodzajem zupy, ale przede wszystkim faktem, iż są szanse, że dam sobie w życiu radę, nie umrę z głodu, a przy okazji może i kogoś bliskiego będę w stanie wyżywić. Niniejszym potwierdzam, że cała moja Rodzina jest zdrowa i dobrze odżywiona, a pewni jej członkowie przejawiają nawet sezonowe oznaki nadmiernego odżywienia:) 


Jakiś czas później poznałam smak awokado w uwielbianym przeze mnie guacamole. Zaczęłam też śmiało eksperymentować z dodawaniem go do sałatek i makaronów. Jednak najbardziej smakuje mi w najprostszym wydaniu  z odrobiną czosnku, soku z cytryny, szczyptą soli i pieprzu rozsmarowane na chrupiącej grzance. Mniam! 


I taką wersję początkowo chciałam Wam pokazać, jednak górę wzięła moja kulinarna ciekawość i nieustanna chęć poznawania nowych smaków.   Dodatkowo skusiła mnie perspektywa przygotowania czegoś wegańskiego, co niezbyt często mi się zdarza. Szalę przeważyła sama ... Julia Child, której słowa "If you're afraid of butter, use cream" ("jeśli obawiasz się masła, użyj śmietany") zaprowadziły mnie krętymi ścieżkami do poznania wyższości awokado nad masłem. I choć sama uwielbiam zarówno masło, jak i śmietanę, nieznana mi wcześniej wiedza na temat awokado zrobiła na mnie duże wrażenie.  Nabrałam ogromnej ochoty, by przekonać się czy awokado rzeczywiście może zastąpić masło oraz jak ta zamiana działa i smakuje. 


A działa bardzo korzystnie. Oprócz całego zestawu witamin, awokado jest doskonałym źródłem dietetycznego tłuszczu. W przeciwieństwie do masła, które składa się z tłuszczy nasyconych, awokado ma ich bardzo niewiele, a dodatkowo nie zawiera cholesterolu. Posiada włóknik, czyli fibrynę oraz antyoksydanty (przeciwutleniacze), których w maśle nie znajdziemy. W jego skład wchodzą także kwas foliowy, minerały magnezu, miedzi, żelaza, potasu, wapnia i wiele innych pierwiastków śladowych, a także  niezbędne aminokwasy. Jednym słowem samo zdrowie! Dla mnie była to wystarczająca rekomendacja, by użyć awokado zamiast masła i upiec brioszkę, wypiek na wskroś maślany. 


Znalazłam wiele przepisów, w których masło zostało zastąpione przez awokado. Część z nich to ciekawie się zapowiadające ciasta czekoladowe (!), a także słodkie wypieki drożdżowe czy wytrawne chleby z orzechami. Na pewno wkrótce je wykorzystam. Wybrałam jednak przepis na Avocado Brioche,  bo kusił dodatkowo wersją wegańską, a takiego rodzaju wypieku jeszcze u mnie na blogu nie było (z wyjątkiem smażonych batatowych oponek).


Jestem zaskoczona jak niezwykle plastyczne jest ciasto z dodatkiem miąższu awokado. Wspaniale się formuje, pięknie wyrasta i ma niezwykle optymistyczny i radosny odcień seledynu, który po upieczeniu staje się jeszcze bardziej intensywny. Struktura i konsystencja gotowego wypieku nie przypomina jednak typowej lekkiej i puszystej brioszki, jest bardziej zwarta, wilgotna  i delikatnie dziurkowana, co moim zdaniem, kwalifikuje ciasto do kategorii wytrawnych chlebków drożdżowych. Pozostanę jednak przy nazwie brioche, z jednego prostego powodu - uwielbiam brzmienie tego słowa:) 


Brioche ma delikatny posmak awokado, świetnie smakuje z samym masłem, nie mniej smaczna jest z innymi dodatkami, np. dobrym serem, twarożkiem czy zanurzana w dobrej jakości oliwie. Można odrywać kawałki jak bułeczki lub przestudzoną kroić na kromki. Długo zachowuje świeżość, a wiosenny kolor zieleni działa terapeutycznie. Polecam! 
* Jeśli nie macie ochoty lub możliwości przygotowania wersji wegańskiej, możecie użyć zwykłe mleko i masło


AVOCADO BRIOCHE

1 opakowanie drożdży instant (7g)
1/3 filiżanki (80 ml) mleka sojowego i dodatkowo 2 łyżki
ok. 3 szklanek mąki 
2 dojrzałe awokado
2 łyżki cukru
1/2 łyżeczki soli
dodatkowo 2 łyżki tzw. vegan butter, masła wegańskiego, użyłam Margarynę Oliwkową, do kupienia np. tu  (klik)
oliwa i szczypta soli do smarowania


W dużej misce połączyć drożdże z mlekiem sojowym i odstawić na ok. 5 minut. W tym czasie przygotować awokado. Przekroić na pół, wydrążyć łyżeczką miąższ i ugnieść na bardzo jednolitą masę, bez grudek. Można delikatnie skropić cytryną, by miąższ nie ściemniał. Do zaczynu drożdżowego dodać 1 filiżankę mąki, pure z awokado, 2 łyżki mleka sojowego, cukier, sól i zmiksować na niskich obrotach (lub zagnieść ręcznie). Następnie dodać pozostałą mąkę (być może trzeba będzie dosypać więcej, zależy ile Wasza mąka "zabierze").


Wyrabiać do uzyskania gładkiego elastycznego ciasta (nie powinno się kleić); mikserem przez ok. 6-8 minut, lub ręcznie przez ok. 15 minut. Pod koniec dodać 2 łyżki masła (ja użyłam margaryny) i zagniatać do momentu, aż masło zupełnie połączy się z resztą ciasta. Ciasto jest bardzo elastyczne, przypomina miękką plastelinę, nie lepi się do rąk i świetnie formuje. 
Zagniecione ciasto przełożyć do wysmarowanej oliwą misy, nakryć i odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na ok. 1,5 godziny (aż podwoi objętość). Następnie odgazować (czyli przyłożyć pięścią:), ponownie nakryć i zostawić do kolejnego wyrastania na ok. 1,5 godziny (powinno znów podwoić objętość).


Tak wyrośnięte ciasto przełożyć na blat, podzielić na 8 równych części, uformować z nich równej wielkości kule i przełożyć do natłuszczonej lub wyłożonej papierem do pieczenia podłużnej formy keksowej o wymiarach ok. 22x10 cm (moja była większa, więc brioche rozeszła się nieco wszerz i wzdłuż zamiast do góry:).  Wysmarować z wierzchu oliwą zmieszaną ze szczyptą soli. Nakryć ściereczką i odstawić do momentu aż ciasto podrośnie i wypełni całą formę. Ponownie wysmarować wierzch oliwą  i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Piec ok. 30 minut, do momentu aż wierzch pięknie się zrumieni, a test "suchego patyczka" zostanie zaliczony pozytywnie.


*przepis na Avocado Brioche pochodzi z tej strony (klik) 

sobota, 12 lutego 2011

Kółko czy krzyżyk? Czyli co ma pączek do ziemniaka?



Kółko czy krzyżyk?
Białe czy czarne?
Pas czy impas ?
Szach czy mat?
Gracie?

My tak. Niemal codziennie. Jak już wiecie dość dawno temu pożegnaliśmy się z telewizją i niezmiennie cieszy nas każda chwila nie skradziona przez w większości bezmyślnego i pozbawionego ambicji złodzieja. Czas jest nasz.  I choć upływa bezlitośnie, to sami ustalamy program dnia, nie dając się wciągnąć w pułapkę emisji, powtórek, kolejnych setnych odcinków i nic nie wnoszących sensacji.


Nie walczymy więc o pilota, ale o miejsce w grze. Wiele wspólnych chwil upływa nam na graniu. Komputerowe potyczki nigdy nas nie wciągnęły. Uwielbiamy gry planszowe. Dlaczego? Powodów jest wiele, każdy równie ważny. Po pierwsze jesteśmy razem, ta bliskość jest chyba najważniejsza.  Zamiast klikać myszką w wirtualnym, bezosobowym świecie, patrzymy na siebie, rozmawiamy, śmiejemy, denerwujemy przegraną, uczymy się kontrolować emocje. Jesteśmy prawdziwi i wciąż uczymy się siebie.
Pokora wobec porażki to ważna lekcja dla mojego Synka. I choć nadal trudny to dla niego moment, wymagający cierpliwości i wysiłku, dzielnie pracuje nad sobą. 


Zapytacie pewnie jakie gry tak nas wciągają. Od ponad roku króluje Rummikub, wcześniej Scrabble i Othello, ponadczasowe domino i bierki, nieśmiertelna Człowieku nie irytuj się (tylko jak to zrobić?:), a ostatnio także karciany Remik. Jednak naszymi ulubionymi grami są te, które wymyślamy sami. Wielkie arkusze kolorowego bristolu zamieniamy na plansze i projektujemy własne gry. Już samo wymyślanie zasad, przeszkód i strategii jest wspaniałą zabawą, nie mówiąc o późniejszym rysowaniu tras i zasadzek i samym graniu.  Mamy więc policyjny pościg, labirynt w piramidzie tak zakręcony, że niemal zgubiłam się przy samym jego rysowaniu, wspinaczkę trasą zapadających się mostów czy zmagania pociągów, które muszą dojechać punktualnie na wszystkie stacje (swoją drogą szkoda, że PKP nie chce brać udziału w tej grze...). 


U mojego Synka najwięcej emocji wzbudza jednak gra, w której bonusy i premie są realne i przeliczane na tak bezcenne nagrody jak spanie z rodzicami, piłkarskie rozgrywki z  Tatą, dodatkowa godzina wspólnej zabawy czy dzień piżamowca, kiedy można bez ograniczeń czasu i obowiązków do woli paradować w piżamie:) Jest też mniej lubiane pole oznaczone miotełką (dyżur w sprzątaniu), na szczęście udaje mi się je omijać!


No dobrze, ale co ma piernik do wiatraka? A raczej co ma pączek do ziemniaka? A ma, i to wiele! Pamiętacie grę w skojarzenia? Otóż gdybym miała tworzyć kolejne skojarzenia do słowa ziemniak na pewno do pączka bym nie doszła. Nawet gdybym otrzymała tak istotną podpowiedź, że chodzi o słodkie ziemniaki, czyli bataty.


Bataty miały być tematem naszego (Amber i mojego) kolejnego TU I TAM, jednak ostatecznie Amber wybrała... O tym dowiecie się już wkrótce:) Ja mimo to zdobyłam bataty i chciałam je koniecznie wykorzystać inaczej niż zwykle, tzn. nie w zupie, nie jako frytki czy składnik zapiekanki. Z pomocą przyszedł Królik, a raczej Rok Królika, którym 3 lutego rozpoczął się Chiński Nowy Rok.


Natrafiłam na informacje o smakołykach, jakie szykuje się z tej okazji. Jednymi z nich są kuih, małe przekąski przygotowywane  na parze najczęściej z mąki ryżowej. Do kuih należą ciastka, kluski, pierożki - to takie azjatyckie finger food. Jednymi z nich są Kuih Keria, malezyjskie pączki z batatów. Kiedy tylko je zobaczyłam, wiedziałam już co zrobię z moich ziemniaków. Jak się okazuje przepis sięga czasów II wojny światowej i głodu, jaki wówczas panował. W rejonie, z którego wywodzą się Kuih Keria bataty były jednymi z najtańszych i najłatwiejszych w uprawie, a ich liście często zastępowały inne warzywa. W Malezji pączki ze słodkich ziemniaków nadal podaje się do herbaty, można je kupić na ulicznych straganach, często przygotowywane też są w domu.


Ze względu na swój rodowód przepis jest prosty, zawiera tylko parę składników. Nazwa pączki odnosi się do amerykańskiej wersji oponek i nie ma nic wspólnego z naszymi polskimi pączkami. Ponieważ ciasto szykuje się bez żadnych spulchniaczy, jego konsystencja jest też inna niż w znanych nam oponkach. Ale ta odmienność jest niezwykle smaczna! Ja dodałam do ciasta szczyptę cynamonu, a zamiast cukrowej glazury użyłam syropu klonowego i efekt był naprawdę wspaniały! Pączki mają piękny, ciepły kolor, słodycz idealnie łączy się z nutą cynamonowo-klonową, a gładkie wilgotne ciasto po prostu rozpływa się w ustach.


A zatem kółko czy krzyżyk? Ja zdecydowanie wybieram kółko (z batatów oczywiście). Namawiam Was też na wspólne granie - a może z okazji zbliżających się Walentynek wymyślicie jakąś ekscytującą grę "Tylko we Dwoje":) Pomyślcie  tylko, ile wspaniałych nagród jest do wygrania;)
A, i jeszcze jedna ważna wiadomość! Choć u mnie właśnie sypie śnieg i wszyscy mówią o powrocie zimy, dziś, tj. 12 lutego, jest pierwszy dzień wiosny w Kalendarzu Chińskim:)


KUIH KERIA (SWEET POTATO DONUTS - PĄCZKI Z BATATÓW)
/na 6-8 sztuk: oponki są mniejsze, wielkości podstawy kieliszka/

300 g pure z batatów
60 g mąki (oryginalny przepis podaje użycie pół na pół mąki zwyczajnej i tapioki, ale ponieważ nie miałam tapioki, zastąpiłam zwykłą mąką) 
60 g cukru puru
szczypta cynamonu (dodałam od siebie)
szczypta soli
olej do smażenia 
syrop klonowy na glazurę (możecie zastąpić innym lukrem lub obtoczyć w drobnym cukrze)


Bataty ugotować na parze (to ważne - w przeciwnym wypadku będą wodniste) i przetrzeć przez sitko. Pure musi być gładkie, pozbawione grudek. Połączyć z mąką, cukrem i cynamonem oraz szczyptą soli i zagnieść gładkie, elastyczne ciasto. Podzielić je na równe części (ja przygotowałam dość małe oponki, ale wielkość zależy od Was) i formować z nich oponki. Smażyć z obu stron na rozgrzanym oleju przez ok. 2 minuty aż nabiorą ładnego złotego koloru. Na ręczniku papierowym odsączyć z nadmiaru tłuszczu i jeszcze ciepłe smarować syropem klonowym. Najlepiej smakują w dobrym towarzystwie, nad planszą ekscytującej gry popijane dobrą kawą lub herbatą. Polecam!


*przepis pochodzi z tej strony (klik)

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails