środa, 27 lipca 2011

TU I TAM nr 13. Z nadzieją o zielonym. Zakręcony groszek i lody.



Kolory.
Zielony.
Powiadają, że zielony jest kolorem nadziei.
I symbolem nowego.
Każde nasze spotkanie z Amber w TU I TAM zawsze budzi nadzieję. Na coś wyjątkowego, innego, nowego. Z nadzieją czekamy na ten moment, gdy możemy nareszcie zobaczyć co zrodziło się w naszych kuchniach. Prawdą jest bowiem, iż "nadzieja przychodzi do człowieka z drugim człowiekiem".* 
Dziś, ukryta w ziarenkach zielonego groszku, porusza naszą wyobraźnię i pozwala kiełkować kolejnym pomysłom. Co z nich powstało?
Zobaczcie. Z nadzieją zapraszamy na nasze spotkanie z zielonym groszkiem


Nadzieja.
Budzi się ze mną, gdy tylko otwieram oczy. 
Rozglądam się wokół.
Witam z pierwszym promieniem słońca. 
Wsłuchuję w rytm porannego grania deszczu.
Odgaduję  kształt pędzącej chmury. 
I próbuję zrozumieć o czym szepcą głaskane wiatrem liście. 
Wszystko z nadzieją.


Jest moim powietrzem.
Oddycham nią.
Jest szukaniem.
Gestów, słów, znaków.
Czarodziejskiego kręgu, który ją wyzwala i podtrzymuje.
Jak ogień. By zawsze ogrzewała.
Tam w środku. Tam, gdzie wszystko powstaje, z nadziei...


Nie spuszczajcie jej z oka.
Raz zgubiona, nie łatwo powraca. 
By ją odszukać, potrzeba choć odrobiny schowanej głęboko, tam gdzie nigdy nie wygasa.
Nawet jeśli jest maleńką iskierką, jej żar potrafi uczynić cuda.


Czasami myślę, że jest skrzydłami, które niosą mnie tam, gdzie chcę dotrzeć. 
I lecimy.
Pod wiatr, pod prąd, na przekór wszystkiemu.
A jednak zawsze do celu. I początku kolejnej podróży.



Bo ona jest podróżą.
Niekończącą się. Z ciemnego lasu na skąpaną słońcem łąkę.
Z pustej uliczki na tętniący życiem plac. 
Z plątaniny dróg na ścieżkę, która nigdzie nie błądzi.

Jestem wędrowcem.
A ona kompasem.
Pytam.
A ona znajduje odpowiedź. 
Nie rozumiem.
A ona wiele tłumaczy.


Upadam.
Podaje mi rękę.
Mam marzenie.
A ona je spełnia.
Mam nadzieję.
I ona nigdy nie gaśnie.


Jest wszędzie, choć jej nie widać. 
Zawsze kilka kroków przede mną.
Woła, choć inni tego nie słyszą. 
Czasami się ze mnie śmieje.
Mówi, że jestem naiwna, ale nawet wtedy mnie nie opuszcza.


Czy o nią dbam?
Oczywiście!
Przesyłam bukiety uśmiechów, gdy czuję, że słabnie.
Wybieram dla niej marzenia. Te najpiękniejsze.
Bywa, że pozwalam jej odpocząć, ale tylko wtedy, gdy wiem, że i tak nie zaśnie.
I wszędzie ją ze sobą zabieram.


Zabrałam ją też na lipcowy targ, by szukać łupinek kryjących słodkie ziarenka.
W jej ulubionym kolorze.
I podobnych do niej - trzeba je wyłuskać, by zobaczyć ich piękno.
Zielony groszek. Łupinki pełne wspomnień i marzeń.


W dzieciństwie ulubiony przysmak. Rwany z krzaczków w ogrodzie i chrupany beztrosko. Dziś marzy mi się choć kilka świeżo zerwanych łupinek, ale nie mam ich już w ogrodzie, nie ma u sąsiadów, nigdzie nie znajduję.
Ale nie tracę nadziei.

I są!
Soczysta zieleń usypanych w kopczyk ziarenek rozpala apetyt i pobudza wyobraźnię.
Garść zjadam od razu, by zaspokoić marzenie. Resztę zabieram do domu, z nadzieją, że powstanie z nich coś wyjątkowego.


Lody z zielonego groszku. W kolorze nadziei. O smaku subtelnym, rześkim, dzięki listkom świeżej mięty i orzeźwiającym za sprawą cytryny.  Zakręcony groszek smakuje wspaniale. Mam nadzieję, że i Wam się spodoba. 
I pamiętajcie "nadzieja nie jest marzeniem, lecz sposobem przekształcania marzeń w rzeczywistość". **


LODY Z ZIELONEGO GROSZKU 

2 żółtka
50 g cukru
100 ml mleka (3,2%)
150 ml śmietany kremówki (użyłam 30%)
350 g zielonego groszku 
garść świeżej mięty (do smaku)
łyżeczka soku z cytryny


Groszek ugotować w lekko osolonej wodzie. Gotować nie dłużej niż 5-6 minut. Po ugotowaniu przecedzić i zalać zimną wodą, by zachował soczystą zieloną barwę. Ponownie odcedzić i zmiksować na pure w blenderze lub mikserze, a następnie przetrzeć przez sito, by otrzymać gładką, kremową masę pozbawioną łupinek. 
Mleko zagotować wraz ze śmietaną. Zdjąć z ognia. Żółtka ubić razem z cukrem do uzyskania spienionej masy. Ubijając nadal powoli wlewać mleko ze śmietaną. Przelać do rondelka i gotować na małym ogniu przez ok. 10 minut, cały czas mieszając. Całość nie może się zagotować. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić i wstawić do lodówki. 


Kiedy masa żółtkowo-śmietanowa jest zimna, dodać pure z groszku i dokładnie wymieszać. Doprawić do smaku cytryną oraz drobniutko posiekaną świeżą miętą. Przelać do maszynki do robienia lodów i postępować dalej zgodnie z instrukcją producenta. 

* autorem cytatu jest Alighieri Dante  
** autorem cytatu jest Léon-Joseph Suenens
*** przepis pochodzi z tej strony - klik 


Bardzo dziękuję za wyróżnienie One Lovely Blog Award otrzymane od Aleex, Kamili, Sue, Asix, KasiGosi, Basi, CookingJ, Turlaczka, ka.wo, mnemonique, MałgosiZ , TilianaryCynthii i Magdy
 Wybaczcie, że nie będę kontynuować zabawy.
Uwielbiam setki blogów, wszystkie z nich są wyjątkowe i zasługują na wyróżnienie. 
Piszę o sobie nieustannie i mam wrażenie, że wszystko już o mnie wiecie...

środa, 20 lipca 2011

Wakacje. Tort czy naleśniki? Crepes Suzette.



Wakacje.
Czyli co?
Urlop? 
Wolne?
Wyjazd nad morze, w góry, nad jezioro? 
Co to znaczy dla mnie, bo przecież każdy ma swoją definicję wakacji.
 

Spanie do późna i długie rozmowy do nocy.
Palce w kolorach owoców.
Krople kompotu spływające po brodzie.
Nogi sparzone od pokrzyw.
Odrapane łokcie i kolana.


Wybity palec u nogi i w ręce i nauczka, by już nigdy więcej do meczu piłkarskiego "Ośmiolatki" kontra "Reszta świata" (czyli ja) nie przystępować w za luźnych crocsach.
Ubrania w kolorach tęczy, tej na niebie po deszczu i tej od kolorowej kredy, którą właśnie zmył deszcz.


Ognisko.
Namiot na łące.
Biwak pod jabłoniami.
Kolejna tama w rzece.
Piłka na dachu z nadzieją wyczekująca kominiarza-wybawiciela. 
Świst lotki badmintona, gdy nagle wpada przez okno do kuchni. 


Lepkie od lukru palce sięgające po kolejną, jeszcze ciepłą, jagodziankę i najpiękniejszy odcień fioletu na zębach. 
Szalony berek wśród drzew i coraz trudniejsze skrytki podczas zabawy w chowanego. 


Kalejdoskop słoików na półkach spiżarki. 
Ciągle rosnąca liczba przetworów pod hasłem "To już na pewno ostatnie, jakie robię w tym roku", czyli wiadomo, że będzie zupełnie na odwrót. 
Zapach ziół na parapecie i coraz słodszy smak ukochanych pomidorów.
Rozkoszna kwaskowatość papierówek  o najpiękniejszym aromacie lata.


Duchy.
A jakże! W najlepszym wydaniu z wielkiego babcinego prześcieradła. Bo czy codziennie czytanie wieczorem wspaniałych "Wakacji z duchami" może skończyć się inaczej?! 
I wielka chęć na podróż autostopem, jak Poldek i Duduś z odkrywanej znów po latach "Podróży za jeden uśmiech" (pamiętacie?). 


Lody.
Mnóstwo lodów. Pysznych, domowych. 
O smakach nowych, wymyślanych, ulubionych. Zjadane późną nocą wprost z maszynki, która na próżno chce odpocząć. 


Zmęczenie. 
Ogromne i pełne szczęścia od wszystkich przygód, zabaw, słów, smaków i widoków, którymi cudownie przyprawiony jest każdy dzień. 
I piętrzący się stos książek, które wciąż czekają na swój czas. Ale on po paru znanych już na pamięć linijkach sam zamyka oczy i wysuwa książkę z sennie opadających na kołdrę rąk.


Cudowne beztroskie życie w "bezczasie". 
Pozbawione baterii zegary zatrzymały się w porach tak różnych, że czas odmierza jedynie poranne pragnienie kawy, wilczy głód popołudnia i ilość gwiazd na wieczornym niebie. 
Jak zwykle o tej porze zniknęły daty i dni tygodnia.
Czy to już środa czy dopiero poniedziałek. Wycieczka w weekend. To znaczy kiedy? Dziś, jutro czy za tydzień?
Jak i przede wszystkim po co odliczać dni skoro wszystkie zmieniły się w nieustające wakacje.


Spijam każdą kroplę tej cudownej mieszanki, z każdą chwilą zamieniam się w coraz szczęśliwsze dziecko.
Moja wakacyjna wyliczanka zdaje się nie mieć końca i zdaje mi się, że to nawet nie połowa. Podobnie jak nie ma końca ilość wspaniałych i wyjątkowych chwil z jakich utkane są wakacje. 


A jaka jest Wasza wakacyjna wyliczanka?
Czy znajdzie się w niej miejsce na naleśniki?
U nas to punkt żelazny wakacyjnego menu. Zjadane na późne śniadanie lub obiad we wszystkich możliwych wersjach wydają się być jedną z ulubionych potraw dzieci. Przynajmniej tych, które znam i które u nas bywają, także tych DUŻYCH dzieci;) 


Tym bardziej zaskoczyło mnie zdanie, którym Jan Kościuszko otwiera swój felieton w jednym ze starych numerów KUCHNI - " Naleśniki zazwyczaj nie kojarzą się nam zbyt dobrze, a te z serem czy dżemem przypominają nam niemalże obowiązkowe pozycje kolonijnych jadłospisów"* 


Nie wiem, jakie pan Jan ma  wspomnienia, ale u mnie naleśniki w wakacyjnym jadłospisie były i są zawsze przyjmowane z wielkim entuzjazmem, a kiedy sięgam pamięcią do moich czasów stołówkowych, jak dziś widzę euforię, z jaką były witane po szarych i bezpłciowych mielonych, bigosie i innych "daniach-wrzutach". 


Wakacje są nie tylko dla dzieci. Podobnie jak naleśniki. Dlatego smażę wielki stos. Część przełożona lipcowymi konfiturami znika rozchwytywana przez małe łapki. Drugi stos zostawiam tylko dla dorosłych. Sięgam po pomarańczówkę, ścieram skórkę z pomarańczy. Gotuję cudowny sos, smaruję nim piętrzące się w górę naleśniki, zapiekam i podaję jak tort. To moja wersja ukochanych Crepes Suzette. Pyszna, uzależniająca, wielowarstwowa. Zupełnie jak tegoroczne wakacje. 


NALEŚNIKOWY TORT a'la CREPES SUZETTE

30-40 naleśników (u mnie średnicy 14 cm)
80 g masła 
1/4 szklanki cukru 
sok i skórka starta z jednej pomarańczy
sok i skórka starta z jednej cytryny
2/3 szklanki świeżego soku pomarańczowego dodatkowo
4 łyżki (lub więcej) likieru pomarańczowego - najlepiej Grand Marnier, ja używam domowej pomarańczówki plus dodatkowo kilka łyżek do serwowania


Przepisu na naleśniki nie podaję. Każdy ma swój ulubiony i sprawdzony i taki wykorzystajcie. Mój przepis kieruje się podstawową zasadą, czyli odmierzaniem na oko;). 
W celu przygotowania sosu, w rondelku należy stopić masło razem z cukrem, skórką i sokiem z pomarańczy i cytryny wraz z dodatkowym sokiem pomarańczowym i likierem. Wszystko razem wymieszać. Zagotować i odstawić. 

 
Przygotować naczynie do zapiekania o średnicy zbliżonej do wielkości naleśników. U mnie była to forma na suflet. Naczynie wysmarować masłem i obsypać lekko bułką tartą. Na dnie położyć jeden naleśnik, posmarować go sosem (dość obficie) i postępować dalej tak samo aż do ostatniego naleśnika. Polać go z wierzchu resztką sosu i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. 


Zapiekać przez ok. 30 minut, aż wierzch się zrumieni i stanie się chrupiący. Po wyjęciu z piekarnika przełożyć na talerz lub paterę i kroić jak tort. Sos cudownie przenika naleśniki, których brzegi od zapiekania są rozkosznie chrupiące, a środek rozpływa się w ustach. Polane dodatkową porcją pomarańczówki przenoszą w krainę wielkiego szczęścia;)


* cytat z czasopisma KUCHNIA, nr 7(137)/lipiec 2006
** inspiracją był przepis znaleziony w KUCHNI, nr1(131)/2006


czwartek, 14 lipca 2011

Moje życie przemytnika. Hibiskus i morele - lizaki na ochłodę



Pamiętacie swój pierwszy raz?
Nakryto Was czy nie?
Działaliście sami?
A może w grupie?
Poszło jak z płatka czy pojawiły się nieprzewidziane komplikacje?
Było ekscytująco czy zabawnie?
Zrobiliście to z własnej woli czy z przymusu?


A może jeszcze nigdy niczego nie przewieźliście nielegalnie przez granicę?
Bo o przemyt przecież Was pytam!
Ja zaczęłam w wieku 5 lat. W tak młodym wieku działałam oczywiście nieco pod przymusem w zorganizowanej grupie pod dowództwem mojej Mamy wspieranej przez Babcię i jej niezawodną torebkę.
Tato zapewniał środki finansowe, ale ze względu na wrodzoną uczciwość i prawość odmówił aktywnego udziału w działaniach terenowych.


W tamtych czasach, takich grup jak nasza, było w regionie zatrzęsienie. Co zrozumiałe, bo bliskość granicy z ówczesną Czechosłowacją działała na okolicznych mieszkańców niezwykle mobilizująco. Zresztą nie było wyjścia. Żeby mieć porządną parę butów, materiał na sukienkę (wtedy niemal wszystko szyło się u krawcowej), kolorowy tornister czy komplet kredek, trzeba było je zwyczajnie przemycić przez granicę.


 A to nie było łatwe. Po pierwsze należało nawiązać kontakt z jakąś sprawdzoną osobą - Czeszką lub Czechem, którzy zgodzili się kupić wybrane rzeczy. Dlaczego? Większość sklepów niemiło traktowała Polaków lub po prostu odmawiała obsługiwania. Nasza wtyczka mieszkała na III piętrze szarego bloku szarego osiedla. Nigdy nie byłam świadkiem wymiany towarów za sprytnie ukryte w częściach naszej garderoby korony. Czekałam z Babcią na ławce w parku. Po niecałej godzinie zjawiała się Mama.


I tu rozpoczynał się drugi ważny etap - ukrycia i zakamuflowania zakupów. Jeśli to były moje wymarzone lakierki, sandały czy białe jarmilky * (część z was pewnie dobrze je zna, a dla tych którzy nie wiedzą o czym piszę - klik), zakładałam je od razu na nogi. I ze łzami w oczach poddawałam koniecznym torturom w postaci tarzania ich w kurzu i szurania po kamieniach, by zatrzeć ślady wymarzonej nowości i tym samym nie wzbudzać podejrzeń potwornie czujnych i złośliwych celników.


Jedynym pocieszenie był fakt, że mogłam nareszcie ściągnąć i wyrzucić do kosza stare zdarte buty, w jakich przekraczałam granicę. Kiedyś latem, z braku odpowiednich egzemplarzy do wyrzucenia, przez pół miasta paradowałam w starych śniegowcach. Ale wróciłam w cudnych różowych (!) sandałkach wprost od Baty!


W tym momencie do akcji wkraczała też torebka Babci. Sama Babcia zawsze bladła ze strachu ostrzegając, że tym razem się nie uda, ale rozumiejąc siłę wyższą w postaci nowej garsonki, godziła się na ułożenie kuponu pięknego atłasu na samym dnie ulubionej torebki. Lądowały na nim szminki i cała reszta kobiecego bałaganu, który należało zwieńczyć co najmniej sześcioma opakowaniami Olomouckiego Tvaruzku. Twarożek ołomuniecki to tradycyjny czeski ser o niezbyt miłym, mówiąc bardzo oględnie, zapachu.


Z zakurzonymi butami, wypchaną śmierdzącymi serami torebką i naminowaną całą resztą smakołyków Mamą, ruszałyśmy prosto do paszczy lwa. Moją niezawodną metodą było dygnięcie nóżką i z miną aniołka powtarzanie każdemu do znudzenia "Dzień dobry". Mama na pytanie "Co przewozimy?" wyciągała zawsze jakąś czekoladę czy inny z założenia przeznaczony na stratę produkt, który oczywiście nam odbierano, ale cała ukryta reszta była bezpieczna.


Na końcu z dostojną miną kroczyła Babcia. Miała "szczęście" do wyjątkowo złośliwej celniczki, która z urzędniczą wyższością rzucała jej w twarz "Co tam mate?" Babcia nic nie mówiąc otwierała z gracją torebkę i z pełnym satysfakcji uśmiechem podsuwała wprost pod nos ponurej celniczki. Wiele bym dała, by ponownie zobaczyć wyraz jej obrzydzenia, gdy lądowała nosem między krążkami śmierdzących serów. W przeciwieństwie do nas, chyba ich nie lubiła. Żebyście wiedzieli ile pięknych sukni zawdzięczamy olomouckim serom!


Zebrany za młodu bagaż doświadczeń pozwolił mi, parę lat później, bez większych oporów upchać w walizkach znacznie więcej niż to było zezwolone. Wracałam z Babcią pociągiem z wakacji w RFN. Dla Taty, zamiłowanego ogrodnika, kupiłam potwornie drogie ... grabie! Piękne, zielone, pneumatyczne.


Fatalnie się z nimi podróżowało, ale mimo iż w praktyce okazały się kompletnie nieużyteczne, odpłaciły się w dwójnasób podczas kontroli celnej. Stanęłam przed celnikiem z grabiami i zapytałam jak mam je oclić. Celnik zbaraniał, popatrzył na nas z politowaniem i ze słowami "Wy to musicie mieć straszną biedę w tej Polsce" opuścił nasz przedział. Misja spełniona!


Po incydencie z grabiami zawiesiłam nieco działalność, ale nadal dzielnie podtrzymuje ją moja Mama wracając z każdej podróży z sadzonkami upatrzonych kwiatów i drzewek. Tak właśnie, mimo ostrych protestów Taty, który był gotów odmówić dalszej jazdy, trafiło do ogrodu kilkanaście hibiskusów. Lada dzień ponownie pięknie rozkwitną. Część kwiatów zasuszę i zachowam, by podczas kolejnego upalnego lata użyć ich do przygotowania lodowych lizaków, czyli popsicles.

 
Popsicles to nic innego jak zamrożony w postaci lodów na patyku naturalny sok, często z kawałkami owoców.  Po deszczowy początku wakacji dopadła nas fala upałów. Hibiskusowe lody z kawałkami moreli cudownie orzeźwiają, mają piękny kolor, wspaniały smak i pozwoliły mi wykorzystać część skrupulatnie zbieranych przez Synka patyczków po lodach (pisałam o nich tu - klik). Teraz ja bawię się nimi przygotowując kolejne wersje popsicles. Was też namawiam, nie na przemyt, ale na popsicles, oczywiście!


LODOWE LIZAKI Z HIBISKUSA I MORELI
/na 8-10 porcji, w zależności od wielkości foremek/

1-2 łyżki suszonych kwiatów hibiskusa
1 litr wody 
cukier /do smaku/ 
kilka moreli pokrojonych w drobną kostkę



Suszone kwiaty hibiskusa zalać wrzącą wodą i odstawić przynajmniej na 2-3 godziny, w celu uzyskania jak najbardziej aromatycznego i mocnego naparu. Pod koniec posłodzić do smaku i odcedzić. Morele pokroić w drobną kostkę - możecie je zastąpić innymi owocami, np. mango, ananasem, brzoskwinią. Ostudzony napar z hibiskusa wraz z pokrojonymi morelami przelewamy do foremek na lody i wkładamy do zamrażarki. Po ok. 2-3 godzinach lodowe lizaki są gotowe. Smacznego! 


* inspiracją był ten przepis (klik)

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails