Muzeum,
katedra,
lodziarnia,
sklepy,
rynek...?
Który obiekt staje się Waszym celem nr 1 zaraz po przybyciu do nowego miasta? Z mapą w ręce, czy kierowani pantomimą tubylców, a może po prostu wiedzeni intuicją kierujecie się prosto na ... targ?
Zgadłam?
Jeśli tak, to być może kiedyś właśnie tam się spotkamy. A może minęliśmy się wyciągając rękę w tym samym kierunku - tam, gdzie rozsiadły się pękate dynie, przechwalają rumieńcami jabłka i pachną miodową słodyczą gruszki.
W moim świecie poruszam się według mapy, na której wszystkie drogi prowadzą do ... targowiska. Od niego zaczyna i na nim kończę - zawsze w ostatnim momencie wracam po coś, co zdaje mi się piękniejsze, bardziej dorodne od tego co spotykam w moim mieście.
Targ pokonuję w kilku okrążeniach.
Pierwsze jest łapczywe, trochę dzikie - jak u dziecka, które wchodzi do sklepu z cukierkami i jest pewne, że chce wszystkie. Ja też. W myślach kupuję wszystko i w ten sposób niczego nie świadome targowisko staje się nagle moją własnością.
Przy drugim okrążeniu oślepiona euforia zaczyna odczuwać pierwsze przejawy logicznego myślenia. Co zrobię z kolejną 20-kilogramową dynią, czy jest ktoś, kto w ciągu doby dobuduje mi spiżarnię, skąd wezmę komplet przynajmniej 12 krzeseł, które trzeba będzie dostawić do stołu (o właśnie i jeszcze przydałby się nowy stół!), by pomieścić tabuny gości. Tylko przy ich pomocy będziemy przecież w stanie zjeść to wszystko, co właśnie w myślach przed chwilą kupiłam.
W związku z tym kolejne, trzecie okrążenie możemy nazwać selektywnym. Przyznam, że za nim nie przepadam. Niczym minister finansów, moim zadaniem są wyłącznie "cięcia, cięcia, cięcia...". Z niekończącej się listy usuwam z bólem wszystkie te cuda, które - co sobie w końcu uświadamiam - albo i tak rosną w moim ogrodzie, albo w równie dorodnej postaci wylegują się na moim lokalnym straganie.
Dochodzę w ten sposób do czwartego okrążenia, ulubionego, kiedy zdecydowana na zakup zaczynam flirt ze sprzedawcą. Owocowo-warzywny romans, choćby trwał ledwie minutę, zawsze niesie ze sobą spełnienie. Satysfakcję, obustronną. Ja odchodzę bogatsza o siatkę klejnotów, On zostaje lżejszy o parę kilogramów. I niech mi ktoś powie, że burak, kartofel czy rzepa to nie są romantyczne warzywa!
Ale to jeszcze nie koniec. Przed samym wyjazdem dochodzi do finałowego okrążenia, a właściwie nalotu. Jest zupełnie irracjonalny, pozbawiony logiki, za to kierowany sercem, czystym zachwytem, bez grama rozsądku. Wracam po coś, co już i tak czeka na mnie w domu, ale zwyczajnie nie mogę się oprzeć pokusie. Kolejna siatka pomidorów, cukinie, gruszki. Przecież piękna nigdy nie dość, a jeśli ma przybrać postać pysznego jedzenia, to kto mógłby się oprzeć?!
Kiedy więc wybrałam się do W. dzień zaczęłam oczywiście od wyprawy na targ. I tam je zobaczyłam. Małe, jaskrawo żółte dyski. Jeden na drugim, z wyciągniętymi w każdą stronę antenkami. Niesamowite. Kosmiczny nalot właśnie tu, w W., w drewnianej skrzynce obok kartofli i lekko zrezygnowanej sałaty.
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Zgadnijcie, w którym okrążeniu żółciutkie patisony wylądowały w moim koszyku? Otóż w każdym.
Najpierw oczami wyobraźni przeniosłam całą skrzynię do mojej kuchni. Następnie obiegłam pozostałe stragany, żeby przekonać się czy pierwsi wysłannicy jesieni wylądowali także na innych stoiskach. Nie wylądowali.
Doszło zatem do etapu selekcji - odrzuciłam kilka nadgryzionych zębem czasu dysków i przeszłam zaraz do szybkiego, pełnego uniesień zachwytu romansu, w wyniku którego za całe 3 zł za kilogram stałam się najszczęśliwszą pod słońcem (a świeciło pięknie) właścicielką mini-patisonów. Oczywiście, nie obyło się bez ostatecznego nalotu, skutkiem którego wykupiłam cały zapas i z wielką satysfakcją zdążyłam odpowiedzieć na pytanie zupełnie zaskoczonej właścicielki straganu " Co pani z nimi wszystkimi zrobi?!" - "Zjem!"
Tak, ta myśl niosła mnie do domu znacznie szybciej niż pociąg pospieszny relacji W.-U.
Część moich "kosmitów" przez kilka dni zdobiła stół, ułożona w specjalnie na tę okazję wyciągniętym koszyku. Krążyłam wokół nich zachwycając się tą kosmiczno-jesienną dekoracją. Ale jak długo można?!
Apetyt wziął górę nad wystrojem wnętrz i nazywając rzecz po imieniu, doszło do długo wyczekiwanej konsumpcji. Muszę z wielką satysfakcją przyznać, że moje zauroczenie patisonami znalazło wielce smakowite odzwierciedlenie na talerzu. Nie mogę się doczekać, kiedy żółciutkie UFO po raz kolejny wyląduje w mojej kuchni. Na powitanie na pewno przygotuję tą sałatkę!
SAŁATKA Z PATISONÓW Z FETĄ, CZERWONĄ CEBULA, BAZYLIĄ I MIĘTĄ
Jest pyszna. Podsmażone lekko na oliwie patisony są chrupkie, lekko słodkie. Otulone karmelizowaną w balsamico czerwoną cebulą, aż proszą się o dodatek słonej dla kontrastu fety. Bazylia i mięta dodają sałatce świeżości. Wspaniale smakuje na ciepło, także w formie bruschetty - na grzankach z bagietki.
Składniki na 2 osoby
10 mini-patisonów
1 czerwona cebula
1/2 opakowania fety
kilka łyżek oliwy
2-3 łyżki balsamico
2-3 łyżki miodu
sól, pieprz
świeże listki mięty i bazylii
Cebulę pokroić w piórka i wrzucić na patelnię z odrobiną rozgrzanej oliwy. Trzymać na średnim ogniu aż cebula zmięknie, wtedy dodać ocet balsamiczny i miód. Wymieszać i dalej trzymać na ogniu do momentu aż cebula się skarmelizuje.
Patisony umyć, odciąć zielone końcówki i pokroić na średniej grubości plasterki. Na patelni rozgrzać część oliwy i wrzucić na nią pokrojone patisony. Doprawić solą i pieprzem i trzymać na średnim ogniu przez kilka minut - powinny tylko lekko się poddusić. Zdjąć z ognia. Połączyć z karmelizowaną cebulą, pokrojoną lub pokruszoną fetą oraz ziołami. Wymieszać. Jeśli trzeba, doprawić jeszcze do smaku solą i/lub pieprzem i skropić oliwą. Zjadać z apetytem, w towarzystwie dobrego wina i bagietki.
Wow co za zdjęcia!
OdpowiedzUsuńNowe miasto uznaję za dobrze poznane i oswojone, gdy poznam tamtejsze jedzenie :D
OdpowiedzUsuńburak, kartofel i rzepa to najromantyczniejsze warzywa <3
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i podziwiam zdjęcia :)
oj lubię, kojarzą mi się z wakacjami u babci ;)
OdpowiedzUsuńmam parę białuch ufoludków zrobię jutro z nich sałatkę! dziękuje za przepis!
OdpowiedzUsuńi pozdrawiam ciepło :))
Zdjęcia pierwsza klasa - jak zawsze:) Zaczarowałaś mnie tymi patisonami i targiem. Już wiem z kim powinnam zwiedzać nowe miasta, bo mój m. czasem nie wyrabia z chodzeniem po targu i po kilku straganach zalega w najbliższej kawiarni na lody/kawę/regionalne piwo :)
OdpowiedzUsuńUściski.
w Poznaniu na takie targowiska mówi się "rynek". jest więc Rynek Jeżycki (mój ulubiony), Wildecki, Łazarski - dlatego gdy turyści pytają Poznaniaka "gdzie jest rynek?", to ten pyta: "ale jaki?" :) ten turystyczny nazywamy dla odróżnienia Starym Rynkiem:)
OdpowiedzUsuńale największą ekstazę targowiskową, to przeżyłam w Monachium:) na Viktualienmarkt czułam się właśnie jak to dziecko w sklepie z cukierkami:) tam oprócz warzyw i owoców, są jeszcze stoiska z nietypowymi przyprawami, serami, wędlinami - istny zawrót głowy!:) dzięki za odświeżenie tego wspomnienia w mojej głowie!:)))
ps. częstuję się wirtualnie twoją kolorową sałateczką:)
mnie tez dzisiaj oczarowałaś,
OdpowiedzUsuńpatisonów nigdy nie jadłam ale targ to moje środowisko ;))
mogę nawet niewiele kupić ale będę krążyć i podziwiać aż mnie ktoś/coś z niego nie wyciągnie
ja zawsze takie maleńkie słońca marynowałam, może faktycznie tym razem w sałatce, w wakacyjnych miejscowościach zawsze rynek, wąskie uliczki i targ, obowiązkowo też wiejski kościółek z ukrytymi skarbami w blasku witraży i nocny spacer w fontannie;)
OdpowiedzUsuńO Qrcze! Tego mi brakowało... Idę wypatrywać kosmitów!
OdpowiedzUsuńA u nas w domu dekoracja z dyń (hokkaido i makaronowa). Póki co dekoracja...
:)
Mmmm, piszesz niesamowicie... W myślach byłam i widziałam:) Jutro jadę na romantyczną wyprawę na targ:) Sałatka pyszna, już to wiem!
OdpowiedzUsuń"Zjem!" :D Nie jestem specjalistką w obsłudze patisonów, więc podziwiam sobie Twój przepis. Mniam.
OdpowiedzUsuńBardzo podobają mi się zdjęcia, jak zwykle:)co do okrążeń, moje wyglądają tak samo, a sałatka to nareszcie dobry pomysł na patisona, z którym nigdy nie wiedziałam co zrobić!
OdpowiedzUsuńjak ja lubię takie dania... :)
OdpowiedzUsuńpewnie gdybym miała podobny tok myślowy do Twojego umiałabym gotować bardziej niezwykle :)
pozdrawiam serdecznie :)
Zupełnie jakbym czytała o sobie:)
OdpowiedzUsuńU mnie, póki co, kosmici tylko w rozmiarze XXL.
Nie poddaję się jednak i krążę w poszukiwaniu tych mini,
a jak już je zdobędę, to sałatkę zrobię obowiązkowo:)
oj ja mam podobne marzenia:)
OdpowiedzUsuńTylko nie mam takich fajnych małych patisonów
Fantastyczne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńWiesz,że nie jadłam nigdy patisona w sałatce?
Uściski Aniu:*
Cudowne zdjęcia no i patisony, które są zawsze dobre :)
OdpowiedzUsuńPięknie opisane i niezwykle apetyczne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńPatisony lubię, za każdym razem ich widok przywołuje cudne wspomnienia z czasów liceum, kiedy to koleżanka zwoziła słoiki marynowanych patisonów i zajadałyśmy się nimi w pokoju, pustego w te niedzielne wieczory, internatu...
OdpowiedzUsuńcudowny wpis! Twój proces robienia zakupów jest fascynujący... ;) a i sałatka przepiękna. Moje patisony czekają na faszerowanie, ale może warto by było zrobić z nich sałatkę ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie;)
Na surowo patisonów jeszcze nigdy nie jadłam, a Twoja sałatka jest bardzo, ale to bardzo zachęcająca:-)
OdpowiedzUsuńNieładnie to tak kusić kobiete w błogosławionym stanie ...i gdzie ja Ci teraz takie patisonki znajdę??:) ...no gdzie pytam Kochana:)??
OdpowiedzUsuńJeśli o mnie chodzi to pierwszy zawsze jest rynek, później targ ....a i lodziarnia musi być zaliczona ....a najczęściej tak bywa, ze po prostu chodzimy bez may i zwiedzamy ....jakie perełki wówczas można znaleźć:) buziaka zasyłam:)
Uwielbiam, uwielbiam....Twoje zdjęcia - te nożyczki, ten nóż - wręcz słyszę odgłos starego metalu. Twoje wpisy - "A może minęliśmy się wyciągając rękę w tym samym kierunku"... Jesteś wyjątkowa.
OdpowiedzUsuńA ja muszę się przyznać, że nie jadłam jeszcze nigdy patisonów. Widziałam je już wiele razy na bazarku, ale jakoś nigdy do mnie nie krzyczały, a ja też nie miałam na nie jakiegoś specjalnego pomysłu. Muszę koniecznie poszerzyć wiec swoje kulinarne horyzonty. Zacznę od Twojej wersji Anno-Mario, bez dwóch zdań :-)
OdpowiedzUsuńTeż chcę takich małych, kształtnych i takiego sera i miodu zielenią przybranych. Chcę ich natychmiast!!!:)
OdpowiedzUsuńoj jaka kolorowa, piękna...serdeczne pozdrowienia :)
OdpowiedzUsuńMieszkam blisko hali targowej w Gdyni. To taki nasz miejski spory targ. Można tam dostać naprawdę wspaniałe i różnobarwne owoce i warzywa, ale ja wciąż rozglądam się za patisonami i nie mogę ich dostrzec!
OdpowiedzUsuńTeraz kusisz mnie jeszcze bardziej :) Do tego wszystkiego patisony jadłam ostatnio kilka lat temu, więc patrząc na tę sałatkę nawet trudno wyobrazić sobie mi jej smak..a szkoda.
Pozdrawiam, Tosia.
I ja uwielbiam targi.
OdpowiedzUsuńA Twój opis łażenia po nich jest mi bardzo bliski.
A Twoja odsłona patisonów jest bardzo zachęcająca. Bardzo!
Acha, i napisłąm pod poprzednim wpisem, dłuższe podziękowanie za piosenkę Doorsów specjalnie da mnie, Aniu kochana!
:))