Matt Armendariz i jego blog Matt Bites znany jest chyba każdemu blogerowi kulinarnemu. Ja przyglądam się prezentowanym tam przepisom i zdjęciom od bardzo dawna i z przyjemnością podziwiam zdjęcia i czytam zabawne teksty Matta. Ucieszyła mnie więc bardzo informacja, iż postanowił wydać książkę poświęconą fotografii kulinarnej i to w dodatku dedykować ją blogerom. Równie miłą niespodzianką okazała się polska wersja książki wydana całkiem niedawno przez wydawnictwo HELION - klik. Warto zaznaczyć, iż jest to już trzecia pozycja tego wydawnictwa poświęcona fotografii kulinarnej (wcześniej ukazały się "Fotografia kulinarna" i "Ujęcia ze smakiem")
To co spodobało mi się od razu, to format książki i papier na jakim została wydana. Jest bardzo przyjemna w dotyku, co dla mnie - osoby stawiającej zmysły na pierwszym miejscu - jest bardzo istotne i często ma decydujący wpływ na zakup książki. Uwielbiam ten rodzaj papieru, jego grubość i delikatny połysk.
A co kryją te apetyczne strony?
"Fotografia kulinarna dla blogerów" podzielona jest na cztery główne części - Elementarz, Kreatywność, Stylizacja i Praktyka, czyli wszystko to, co najważniejsze. W każdej części znajdziecie mnóstwo praktycznych i bardzo przejrzyście podanych informacji dotyczących każdego etapu i elementu związanego z przygotowaniem zdjęć na bloga. Nie brak tu cennych wskazówek dotyczących wyboru aparatu, rodzaju oświetlenia, metod pracy, kompozycji i aranżacji, a nawet sposobu przechowywania wszystkich rekwizytów, których każdy z blogerów ma przecież mnóstwo i dobrze wiemy, że nikt z nas nie powiedział w tej kwestii ostatniego słowa;)
W książce znajdziecie także wskazówki dotyczące tego, jak radzić sobie z potrawami trudnymi do sfotografowania, np. niesfornymi zupami. Na koniec Matt puszcza oko chyba do każdego blogera (i jego rodziny) - radzi, jak zrobić piękne zdjęcia i jednocześnie zdążyć zjeść potrawę zanim zupełnie wystygnie - na pewno doskonale wiecie co mam na myśli :)
Dużą zaletą jest przejrzysty tekst - wszystkie informacje podane są w bardzo czytelny i zrozumiały sposób. Nawet te najbardziej teoretyczne wskazówki zawsze podparte są zdjęciami/obrazkami przedstawiającymi opisywane treści. Bardzo cenne są moim zdaniem przedstawienia pokazujące różne wersje omawianego oświetlenia/aranżacji, łącznie z tymi, które są najmniej korzystne czy wręcz nie udane.
Książka odpowiada na wiele moich wątpliwości i pytań i jestem pewna, że będzie stanowiła źródło inspiracji dla wielu osób zajmujących się fotografią kulinarną.
Jeśli więc macie blog lub właśnie postanowiliście zacząć go prowadzić - bardzo polecam!
I jeszcze jedna dobra wiadomość - dzięki uprzejmości wydawnictwa HELION mam dla Was aż 3 egzemplarze "Fotografii kulinarnej dla blogerów" Matta Armendariza. Co trzeba zrobić, aby stać się jej szczęśliwym posiadaczem? Wystarczy w komentarzu pod tym postem opisać najbardziej zabawną sesję fotograficzną, jaka Wam się zdarzyła. Na pewno większość z Was ma takie historie na koncie - pieczołowicie układana potrawa zniknęła nagle w paszczy Waszego pupila, mąż się obraził, bo jedzenie wystygło, małe łapki zjadły słodką dekorację, itp. Na Wasze historie czekam do 12 sierpnia - bardzo proszę o wpisywanie adresów mailowych. Autorów trzech moich zdaniem najbardziej zabawnych historii podam do 19 sierpnia. Wysyłka nagród wyłącznie na terenie Polski.
A zatem odłóżcie na chwile aparaty i dla odmiany "pióra w dłoń":)
U nas wszystkie sesje foto nie są ANI TROCHĘ zabawne. ;) W zwiazku z tym że Matka Smakoterapia fotografuje zazwyczaj realne posiłki małoletniego albo Smakomęża, w powietrzu zawisła groźba rozwodu tudzież rozpadu rodziny. ;) Typowy scenariusz: 1. wyrywanie dziecku/meżu talerza ;) 2. Błagalne prośby o "jeszcze tylko 2 minuty, naprawdę!" 3. Nieuchronne stygnięcie potrawy 4. Nieprzyjemności lub awanturki/obraza 5. Odgrzewanie. Ech... Pozdrowienia Anno Mario! :D
OdpowiedzUsuńMam psa, który jest strasznym łakomczuchem. Zje wszystko, co przygotuję. Gdy jakiś czas temu upiekłam ciasteczka czekoladowe - po upieczeniu okazało, się, że brzydko wyglądają, każde ma inny kształt. Wybrałam 2 idealne i przygotowałam wszystko do sesji. Gdy poszłam do drugiego pokoju, moich idealnych ciastek już nie było. Nie mogłam się złościć na mojego pieszczocha bo zabawnie wyglądał cały umazany czekoladą. Chyba zamiłowanie do czekolady odziedziczył po mnie ;) !
OdpowiedzUsuńKoniec listopada, niedziela - światło liche, nastrój podły, za to owsianka królewska. Postanowiłam zrobić jej zdjęcie na balkonie, była jeszcze ciepła, parująca. Nakręciłam dużą tubę, a że właśnie siadła mi stabilizacja obrazu w dość już wysłużonym aparacie wstrzymałam oddech i...
OdpowiedzUsuńnajpierw pojawiło się radosne zaskoczenie, pamiętam, że nie zdążyłam wyprodukować żadnej myśli, po prostu zobaczyłam ją i nacisnęłam spust migawki.
Pstryk ją wypłoszył, ale zostało mi to jedno, jedyne ujęcie.
Mała sikoreczka chciała mi zjeść śniadanie!
To chyba najlepsza rekomendacja, że było pyszne:)
http://mimo-za-monika.blogspot.com/2013/11/te-momenty.html
PS. Nad jakością zdjęć muszę jeszcze popracować (książka byłaby więc bezcenna), ale szczęście mi sprzyja, nie uważacie?
Ślę uśmiechy:)
mdlczaki@poczta.onet.pl (adres)
UsuńTo będzie kocia opowieść! kot Stefan lubił buszować w kuchni. Oprócz tego, że bywał całym sobą w blasze z resztkami pieczonego kurczaka zaszczycał również ciasta... Wieczorową porą, pewnej zimy, postanowiłam upiec krajankę korzenną. Wszystko było pięknie i cudownie, ładnie urosła a w domu unosił się wspaniały zapach. Polałam ja czekoladową polewą i czekałam ze zrobieniem zdjęć do poranka następnego dnia... żeby nie było foremka została zakryta...
OdpowiedzUsuńNastała noc... a o poranku... zdjęcia mogłam robić ale stóp odciśniętych na czekoladowej polewie!!! kot Stefan sprytnie zsunął zakrycie formy i nie powstrzymał się niestety przed spacerowaniem po cieście, ugryźć nie ugryzł ale kocie łapy były.
Aniu pozdrawiam cieplutko żeby nie powiedzieć upalnie!!!
Nie mam kota ani psa, mąż żarłok niesamowity zawsze na posterunku czeka. Jego miny są bezcenne kiedy chce zrobić co lepsze zdjęcie, by ujęcie było idealne. No, dobra idealne dla mnie, bo jeszcze dużo mi brakuje w fotografii. Zawsze przy tym śmiechu co nie miara, ale ja nie o tym.
OdpowiedzUsuńNajzabawniej jest wtedy kiedy już wszystko naszykowane, już lada moment mam zrobić to zdjęcie. Odkręcam się na chwile, bo jeszcze jeden mały szczegół. Robię pstryk, a na wyświetlaczu lub co gorsza w kompie dopiero zauważam że mi ktoś podwędził "bohatera". A ja się wkurzam, bo jak tak można. Ale oczywiście zawsze jest zabawnie dla niego, gdy mi coś nie wyjdzie, np. sernik oklapnie i trzeba jeść rękami hahaha
Bardzo bym chciała wygrać ta książkę, by móc doskonalić swój warsztat. Dziękuję za taka możliwość!
Pozdrawiam :))
Nie wiem, czy to jest śmieszne, ale kiedyś fotografowałam lody. Bardzo się starałam, aby na końcowych ujęciach trochę się roztopiły, wyglądały mokro, seksownie, kusząco. Pocierałam palcem, aby z zewnątrz lekko się stopiły i zaczęły kapać po kropelce.
OdpowiedzUsuńW przypadku lodów nie można się długo zastanawiać, trzeba działać szybko.
Po zrzuceniu zdjęć na komputer jedno zdjęcie do złudzenia coś mi przypominało. Nie było to moim celem, ale nie wiem, oceńcie sami co Wam to przypomina - pierwsze zdjęcie wpisu: http://chilitonka.com/2013/08/29/wpis-nr-100-lody-podwojnie-jezynowe/
Super książka, przydałaby się bardzo do poszerzenia wiedzy fotograficznej:-).
OdpowiedzUsuńMoja śmieszna historia wydarzyła się całkiem niedawno. Kupiłam mojej 4 letnie córce siatkę do łapania motyli. Odkąd ją ma namiętnie próbuje złapać motyla, muchę i wszystko to co lata. Kilka dni temu upiekłam ciasto dla sąsiadki na zamówienie. Ciasto biszkoptowe z dużą ilością kremu i malinami. Pomyślałam sobie, że zanim jej go zaniosę to zrobię zdjęcie. W sumie trochę mi się spieszyło, więc stanowisko do zdjęcia zrobiłam troszkę prowizoryczne, w ogrodzie na starym drewnianym krześle. Ustawiłam ciasto, przygotowałam aparat na statywie, moja córka w tym czasie " łapała motyle " również w ogrodzie:-). Nie zauważyłam gdy zamieniła siatkę na motyle na moją okrągłą blendę. I gdy byłam gotowa do zrobienia pierwszego zdjęcia, za nim mój palec nacisnął spust migawki, coś okrągłego uderzyło w owe ciasto dla sąsiadki, ścinając praktycznie jego cały wierzch. Rzuciłam się na pomoc, ale że ciasto stało na chwiejącym się krześle, nie zdążyłam i ciacho wylądowało na ogrodowym trawniku. Moje dziecko stało z niewinną minką sepleniąc, " ńić se nie sało mamuniu, naprawimy a jak se nie da to tata zje " i jak tu się nie śmiać:-). Oczywiście nie dało się naprawić, ale ciacho jedliśmy w trójkę prosto z trawnika:-). A dla sąsiadki błyskawicznie piekłam drugie już bez sesji fotograficznej:-)
Ściskam Aniu:-)
mój adres:-) olimpiadavies@hotmail.co.uk
UsuńTen słoneczny lipcowy dzień pamiętam bardzo dokładnie. Popołudnie zapowiadało się cudownie. Mięciutkie, słodko-kwaskowe babeczki z czerwoną porzeczką, do tego filiżanka mocnej herbaty oraz przemiłe towarzystwo. Tak zakładał plan. A wiecie, jak to jest z planami? Nie ma zgodności. Jedni twierdzą, że są one po to, by je realizować, a drudzy, że raczej po to by poddawać je modyfikacjom. Optuję za pierwszą wersją, ale czasami zdarza się tak, że zły.. los, pies a właściwie suka nas przechytrzy. Muffiny ustawione na tarasowej posadzce, grzecznie czekały na uwiecznienie. Suka na czas sesji została umieszczona w odosobnieniu, więc spokojnie i bezstresowo czekałam sobie na lepsze światło. Najpierw zadzwonił telefon, potem dzwonek przy furtce i jeszcze.. przy płocie ucięłam pogawędkę z sąsiadką. W tym czasie słońce osiągnęło wymarzony punkt na widnokręgu. To był idealny moment na portretowanie babeczek. Udałam się na "plan zdjęciowy", który wcześniej tak pieczołowicie przygotowywałam. I wiecie co? Okazało się, że jest na nim wszystko, czego potrzeba, z wyjątkiem odtwórczyń głównej roli. Muffiny zniknęły!!! Kudłata winowajczyni, błyskawicznie, sama się zdemaskowała. Na widok mojej groźnej miny, zaczęła się kajać w charakterystyczny sposób, gdy wie, że coś przeskrobała. Wściekłość to mało, jeśli miałabym opisać stan, w jaki wprawiło mnie łakomstwo czworonożnego potwora. Wchłonęła na raz 14 babeczek!!! Wredna suka!!! ;-)
OdpowiedzUsuńNiezgłębioną tajemnicą pozostanie, jak udało jej się wydostać z ukrycia.... A finał? Chcąc nie chcąc, zakasałam rękawy i przystąpiłam do produkcji kolejnej partii muffinków. Tym razem, na szczęście, obyło się już bez dodatkowych atrakcji.
Książka wspaniała jak i bardzo ciekawy konkurs! ;)
OdpowiedzUsuńMoja śmieszna historia z sesją kulinarną? Kiedyś chciałam zrobić zdjęcia na balkonie mojej kaszce na bloga. Słońce było tak przepiękne, a światło tak korzystne, że uznałam to za najlepszy sposób na uwiecznienie mojego porannego cuda. Niestety mieszka w bloku, bardzo dużym bloku, gdzie gołębi roi się masa! Wszędzie są i zawsze staram się ich uniknąć. Gdy zrobiłam już piękna aranżację, a kaszka czekała grzecznie na zdjęcia, powędrowałam po aparat do pokoju. Gdy wróciłam w kaszce czekała na mnie niemiła niespodzianka...gołąb centralnie zrobił kupę na moją miseczkę i wszystko było do wyrzucenia! Nigdy tego nie zaponę i do tej pory nie robię zdjęć na balkonie heh ;)
Pozdrawiam,
Natalia
Moja historia z niedokończoną fotografią była bardziej tragiczna niż zabawna. Otóż upiekłam pyszny i piękny sernik na Boże Narodzenie. Sernik z nutą korzenną, piernikową i pomarańczą... ochy, achy :) Na wierzchu lśniła cudna czekoladowa polewa. Ja robię zawsze zdjęcia "etapowe" podczas przygotowania potraw. Tak było i tym razem. Na koniec zostawiłam zrobienie zdjęcia całego sernika, a potem już po rozkrojeniu. Ale... okazało się, że miałam złe oświetlenie, bo było późno i nie miałam światła dziennego. Kiedy zrobiłam zdjęcia polewy to błyszczała tak bardzo i do tego ja cała z aparatem odbijałam się jak w tafli lustrzanej. Postanowiłam wstawić sernik przechować w lodówce i skończyć sesję na drugi dzień. Kiedy wkładałam sernik do lodówki, moje okupione trudną pracą dzieło zsunęło się po prostu z tacy i wylądowało na ziemi. Jakże wielkie było moje zdziwienie, że nawet się nie wkurzyłam, ba patrzyłam z niedowierzaniem ????? Że coś takiego mi się przytrafiło??? A sprzątanie zajęło mi ... czasu :) Na razie nie podjęłam się próby ponownego zrobienia tego sernika.
OdpowiedzUsuńMoże, gdy będę miała szczęście wygrać taką książkę, dowiem się jak zrobić udane zdjęcie ciasta z błyszczącą polewą :) Pozdrawiam serdecznie :)
W mojej rodzinie osoba spinającą coraz to nowe pokolenia była babcia. Wszyscy czuli przed nią respekt. W dzieciństwie zawsze się jej słuchaliśmy nawet jak nie dawała nam wygrać w pasjansa czy wejść do kuchni – swojego królestwa. Babcia bez ustanku nam (swoim wnukom) powtarzała, że jedzeniem nie wolno się bawić, ale nigdy nie zbaraniała odrobiny zabawy w kuchni. Zostało mi to do dziś. Kiedy robię sałatkę to mimo, że tą najzwyklejszą z owoców układam ją w geometryczne wzory niczym mozaiki na podłodze, albo wyszukuje dziwne kształty dla naleśników. Kiedyś na śniadaniowy dzień dziecka chciałam zaskoczyć męża i zrobić naleśniki w kształcie Myszki Miki. Oczy i nos miała mieć owocowe. Na pierwszy rzut oka nic skomplikowanego – trzy naleśniki połączone razem, przy założeniu, że uszy są tymi mniejszymi kołami naleśnikowymi. Ciasto udało się jak zwykle – czyli ani za lejące, ani za gęste. Zadowolona przystąpiłam do wylewania ciasta na patelnię… być może trzęsły mi się ręce, być może za szybko chciałam to zrobić, a może po prostu za bardzo chciałam, żeby się udało. Powiem tylko tyle, gdyby nie liczne podbródki podbródka oraz brodawki, bądź jak to dyplomatycznie ujął mąż „wydęte policzki” i oklapnięte uszko, a do tego niezliczona ilość piegów to może i byłaby to na pierwszy rzut oka Myszka Miki. Z owocowych oczu, nosa i ust zrezygnowałam, żeby nie dostać oczopląsów ;) Jedno jest pewne radochę mieliśmy wielką kiedy próbowaliśmy dopasowywać zastane na patelni kształty do buźki najsłynniejszej myszki świata :)
OdpowiedzUsuńMoja najzabawniejsza historia związana z sesją fotograficzną zabawna dla mnie nie była, ale dla mojej rodzinki i owszem. Zrobiłam dość skomplikowane danie, które ze względu na czas potrzebny na zrobienie bywa u nas bardzo rzadko. Tupali nade mną, poganiali. Zdążyłam pstryknąć zaledwie kilka fotek, cała w nerwach. Po konsumpcji chciałam je przerzucić na kompa i sprawdzić czy jest coś do wybrania. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otworzeniu klapki z kartą zobaczyłam puste miejsce...Pokazał się napis "no card", ale tak mnie poganiali, że nie zastanowił mnie ani na chiwlę;-) No tak karta została w komputerze...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie Aniu:-)
Ja z kolei pewnego razu zrobiłam nowy przepis, cyknęłam kilka fotek i poszłam do pokoju żeby zgrać je na kompa, ale ponieważ nie mogłam sobie poradzić z wyjęciem karty z aparatu - zawołałam męża. Siedzimy razem w pokoju, zapominając o tym, że obiad został samotnie w kuchni, a mamy przecież kota i nagle słychać szelest! Nagle zryw! Kot zjadł nasz obiad!!?? NIE! Na szczęście gówniarz jeszcze był mały i nie dał rady podskoczyć tak wysoko żeby dobrać się do jedzenia, ale za to wyciągnął wytłaczankę po jajkach z frakcji suchej, która trzymamy pod stołem i wpakował się do niej tak idealnie, że... szkoda własnie, że nie można w komentarzach wrzucać zdjęć, bo widok był nieziemski! :)
OdpowiedzUsuńMoje fotografowanie jedzenia to dopiero początki, wiedza i umiejętności marniutkie, dlatego zależy mi na książce :) Mogłabym się czegoś nauczyć.
OdpowiedzUsuńOstatnio jednak muszę wykonać pewną liczbę zdjęć kulinarnych i nie mając doświadczenia gromadzę wokół planu wszystko: naczynia, talerze, serwetki we wszystkich kolorach, kwiaty, owoce, warzywa, sztućce, filiżanki, szyszki, trawki, koronki, koszyki, dzbanki, zioła, foremki do ciastek... wiem to nie jest śmieszne. Może zdobędę książkę jako autorka najbardziej żałosnej opowieści? To, że cały czas walczę ze światłem, domowymi zwierzątkami, czasem i rozpaczą nikogo też pewnie nie rozbawi :) Pozdrawiam serdecznie!
Mój mail: tzaa@poczta.onet.pl
UsuńSerwus!
OdpowiedzUsuńPrzy niesfornym dziecku, łakomym futrzaku lub nieświadomym mężczyźnie łatwo o katastrofę, szczególnie jeśli ktoś odłoży sobie na bok niepowtarzalny obiekt kulinarny, którym chciał się podzielić z innymi, bądź niespodziankę przygotowaną specjalnie dla ukochanej osoby.
Ja taką „siurpryzę” zafundowałam sobie sama> wpadłam do domu, jak to zazwyczaj por zajęciach, z głową pełną pomysłów i brzuchem w którym dudniała pustka, zabrałam się za przygotowywanie jednego z tych szybkich i prostych wymyślonych w drodze do domu. Poganiana groźnym poburkiwaniem dobiegającym z mojego wnętrza, rozgrzebałam wszystkie „zabawki” i zabrałam się do pstrykania szybkich zdjęć. Kiedy w końcu podniosłam się z podłogi i pozbierałam naprędce moje kuchenne rupiecie i odłożyłam swoje upragnione jedzonko, żeby przypadkiem w nie nie wdepnąć, nie mogłam oprzeć się pokusie obejrzenia zdjęć. Zadowolona z siebie wyjęłam kartę z aparatu, wsadziłam ją do komputera i niczego nieświadoma opadłam na krzesło... i oczy wyszły mi z orbit...no cóż, można powiedzieć, że tym sposobem wyprasowałam jedzonko za pomocą własnego zadka...
Pozdrawiam,
Kasia
Ajć! zapomniałam o mailu: polaca.mala.blog@gmail.com
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSuflety czekoladowe... Moje danie popisowe. Któregoś dnia postanowiłam ugościć znajomych tym wyjątkowym, dekadenckim i nieprzyzwoicie dobrym deserem. Wszystko szło idealnie, pięknie ubite białka, najlepsza czekolada... Wyrosły jak z obrazka! No właśnie... To skusiło mnie by zrobić zdjęcia na bloga! Szybko rozłożyłam tło, przygotowałam aparat, położyłam dodatki, kawałek jeansu i piękną starą deskę. Goście dostali swoje kokilki, swoją porcję delikatnie ułożyłam na "planie zdjęciowym"... Za plecami słyszę zachwyty, czas na kilka zdjęć... Całe 5! Na pierwszym, suflet prezentuje się wspaniale... ale światło jakby nie takie, drugie lampa przesunięta, suflet jakby inny. Trzecie, techniczna "żyleta", tylko suflet jakby mniejszy... Możesz się domyślić - zajęło mi to nie więcej niż 3-4 minuty, a na piątej fotografii została jakby sama kokilka! :( Goście zachwyceni, deser nawet nie spróbowany! :P
OdpowiedzUsuńdorotawozniczka@gmail.com
Mój chrześniak – moja mała poznańska pyrka – to straszny łasuch. Najbardziej lubi czekoladę. Niestety, jest uczulony na kakao. Często więc przygotowuję mu smakołyki z białej czekolady. Kiedy miał przyjechać z rodzicami w odwiedziny postanowiłam zrobić mu coś wyjątkowego. Cały dzień przygotowywałam pralinki w kształcie jego ulubionych autek. Mieli przyjechać późno, więc nie chciałam kusić malucha łakociami. Poza tym moja młoda blogowa dusza nie mogła pogodzić się z faktem nieuwiecznienia takich cudów na zdjęciu /było ciemno, kiepskie światło mojego poddasza, itp./. Postanowiłam schować czekoladki przed młodym, wstać wcześnie rano, cyknąć kilka zdjęć, jak jeszcze będzie spać i poczęstować go dumna i szczęśliwa, że jestem najlepszą_matką_chrzestną_na_świecie. Jako, że pralinki ułożyłam na blasze z piekarnika – w piekarniku je schowałam. Przykryłam papierem do pieczenia i poszłam szykować się na przyjazd gości. Wieczór i noc spędziliśmy wyśmienicie. Mały szybko usnął, my się bawiliśmy. Było wspaniale. Nie ma co się dziwić, że długo potem spałam. Obudził mnie cudowny zapach moich ulubionych bułeczek z pieczarkami. Myślę sobie - siostra postanowiła zrobić niespodziankę i upiec mi je na śniadanie. Wsuwaliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Na uwieńczenie niedzielnego, wspaniałego poranka chciałam poczęstować wszystkich czekoladkami. Do kawy, herbaty i małych, lepkich rączek
OdpowiedzUsuń- Tak, schwes… - usłyszałam siostrę. – Jest mały problem. Rozgrzałam piekarnik i nie wyjęłam nic ze środka…
Aha. Małe arcydzieła z białej czekolady. Autka z musem karbowym. Zdjęcia. Post. Blog. Łakocie. Pyrka. Małe rączki. Radość. Aha.
Zostało nam wyjadanie kleksów łyżeczką. I jeszcze więcej radości, ma się rozumieć
pchanim.mahican@gmail.com
justakitchen.pl
Moja historia jest wesoło - sklerozo -szkodliwa.
OdpowiedzUsuńWesoła - przygotowałam słoiki z przetworami do sesji, postanowiłam umieścić je na drewnianej desce i sfotografować na tle nieba. Wzięłam deskę ze słojami do 1 ręki - aparat do drugiej. Ustawiłam wcześniej sprzęt, aby tylko cyknąć zdjęcie.
Sklerozo .... jedna, zapomniałaś włożyć kartę po wcześniejszym przenoszeniu zdjęć na kompa - pomyślałam przełykając gorzką prawdę. Zaczęłam odsuwać aparat od twarzy, balansując słoikami na desce i tutaj pojawia się...
Szkodliwa działalność mojej chybotliwej ręki, odwrócenia uwagi i zdenerwowania na siebie - jeden ze słoików zsunął się z deski i rozbił się na kamieniach... piętro niżej. Pomysłem była sesja na balkonie. Szczęśliwe zakończenie jest takie, że nikt nie ucierpiał a ja od tej pory zawsze sprawdzam pozycję karty z aparatu:). Skleroza wyleczona choć w jednym wypadku.
Oj ta skleroza, zapomniałam maila:)
OdpowiedzUsuńwilczyca22@wp.pl
http://magicznyzakatekkasi.blogspot.com/
to właśnie to nieszczęsne zdjęcie, 3 w poście, słoiczki zostały tylko 2:)
http://magicznyzakatekkasi.blogspot.com/2014/07/dzem-z-truskawek-bez-cukru-daktylami.html
Przygotowania do tej sesji trwały naprawdę długo. Pieczołowicie dobrane dodatki, specjalne danie, światło.... wszystko było by dobrze, gdyby nie fakt, że to nie był mój dzień. Wszystko szło nie tak! Gdy już w końcu pstryknęłam, krzyknęłam "mam" okazało się, że mała złodziejską rączka mojego syna chwyciła kawałek pysznie wyglądającego mięsiwa i wpakowała sobie do otworu gębowego :) Na fotce oczywiście uwieczniłam ten proceder i doszłam do wniosku, że tak właśnie powinno wyglądać zdjęcie Dobrego jedzonka.
OdpowiedzUsuńtwins.ala@wp.pl
Żart sytuacyjny z ostatniego tygodnia.
OdpowiedzUsuńPrzygotowałam obiad, pierwszą porcję nałożyłam mężowi i spieszę się by zdążyć sfocić nim ogarnie do obiadu nasze czteroletnie dziecko. I by nie było znowu co chwilę pytań. Mogę już jeść? Ale mogę??? Skończyłaś już???
Zadowolona, że się wyrobiłam serwuję na stół i przygotowuję resztę porcji. Zasiadamy. Mąż mruczy z zadowolenia, ogarnia wzrokiem swój talerz.
- Ale dlaczego ja mam tak mało pieczonych ziemniaków?
- Bo więcej źle by się komponowało na zdjęciu.
- ...Poskarżę się teściowej!...
Dokładka była już mniej wysublimowana ;))) ale zdecydowanie bardziej ekspresyjna :)))
Pozdrawiam
misztela@misztela.pl
Kiedyś zrobiłam ciasto z polewą czekoladową, przybrane bakaliami i ustawiłam je w odpowiednim świetle do zdjęcia na serwetce. Wywołało to zainteresowanie mojego kota Nuka , amatora ciast . Odgoniłam go i chwyciłam za aparat. Nagle Nuki zaczął głośno miauczeć obok drzwi wejściowych (on ma takie "psie" zachowania), dając znać, że coś dziwnego się dzieje. Poszłam otworzyć drzwi, wyjrzałam, nikogo nie było. Gdy wróciłam , część polewy była zlizana przez kota w malownicze łatki. Do zdjęcia musiałam wykroić kawałek. Nikt mi nie chciał wierzyć, ale ja wiem, że to był podstęp ze strony sprytnego Nuka :)
OdpowiedzUsuńMoja przygoda stała się zabawna ale z czasem i przy każdej rozmowie z koleżankami zostaje mi wymykana, jest przy tym dużo śmiechu choć wtedy nie było... W wieku 18 lat w przed dzień wesela u koleżanki mama prosiła żebym przygotowała obiad bo przyjdzie babcia a ona nie zdąży..nie podobał mi się ten pomysł głównie dla tego że miałam zrobione paznokcie a na nich kilka dodatków...założyłam rękawiczki i pomyślałam a co tam, a ze babcia lubi pieczonego kurczaka zabrałam się za przygotowania...wszystko zapowiadało się super, zajęłam rękawiczki i poszłam do swoich spraw od czasu do czasu zaglądając do piekarnika by przewracac kurczaka...kurczak wylądował na stole, wyszedł naprawdę wyśmienity a ja z przerażeniem odkryłam ze nie mam paznokcia...zaczęłam analizować jak on mógł mi odpaść przecież wszystko robiłam w rękawiczkach...nagle uderzyła mnie wielka fala śmiechu zresztą nie tylko mnie jak moja mama w swojej porcji znalazła długiego różowego tipsy.. Wszyscy umierali ze śmiechu oprócz niej oczywiście...mówiłam ci mamusiu ze to nieczęsto dobry Pomysł żebym to ja przygotowywała akurat tamtego dnia obiad, podczas obracania kurczaka pod wpływem ciepła odpad mój idealny różowy pazurek...
OdpowiedzUsuńU mnie Mąż już nigdy nie przychodzi gdy go wołam na obiad, gdyż nie ma on ochoty czekać aż przestanę skakać nad jego talerzem, więc muszę powtórzyć wiele razy, że gotowe, żeby zjeść z nim posiłek. Jednak zdarzyło nam się tak, że zrobiłam zupę i zawołałam go na obiad, Mąż wyjątkowo się zjawił (jego zupka była przygotowana do fotografowania) a ja musiałam wyjść jeszcze na chwile do toalety ...., gdy wróciłam zupki nie było ..." Była zbyt pyszna i ładna by czekać na zdjęcie" tak brzmiało tłumaczenie, do dziś ta zupa nie doczekała się zdjęcia...
OdpowiedzUsuńmoje@kobiecemysli.pl
Pozdrawiam ciepło
Ania
Czytam sobie te wszystkie opowieści i myślę sobie, że muszę NABYĆ KOTA ! Bo nie mam na kogo zrzucić winy. Wszelkie upadki, klopsy i niewypały (albo przypały, bo czasami zapomina się o zawartości piekarnika) to tylko i wyłącznie moja niezdarność.
OdpowiedzUsuńMoja najśmieszniejsza, a zarazem najbardziej żenująca historia nie jest tragiczna. Potrawa się udała,zdjęcia wyszły, nikt mi niczego nie zrzucił ani nie podjadł. Ale ja zyskałam miano naczelnej wariatki ulicy. Już tłumaczę...
Każdy bloger wie, że zima to nie jest dobra pora roku na robienie zdjęć. Szaruga, słabe światło, krótki dzień,,,
Cudownym zbiegiem okoliczności okazało się, że szykuje mi się wolny poranek. Szybko przygotowałam sobie plan do zdjęcia,potrawę i aparat. Zaczęłam kombinować, ale mimo najszczerszych chęci nadal było za ciemno. Postanowiłam się nie poddawać i stwierdziłam : wyjdę na balkon ! Wydawało mi się, że nie ma w tym nic dziwnego, do czasu kiedy zobaczyłam miny moich sąsiadów, którzy od dobrej chwili przypatrywali mi się.
Momentalnie zrozumiałam jak wyglądam : Wielkie kapcie, płaszcz, szalik i czapa naciągnięte na uszy. Na miniaturowym balkonie wginam się przed talerzem w nienaturalnych pozach. Zamiast blendy mam wielką srebrną tacę, którą trzymam w zębach lub podtrzymuję brodą. Dziwnym prychaniem i popiskiwaniem odganiam wygłodniałe mewy, które mają chrapkę na zawartość talerza.
Wnioski : kupić stojak, kupić blendę, kupić parawan na balkon.
No i mail: mucha_91@op.pl
UsuńŻyczeniem jubilatki, małej trzyletniej Kornelii, był tort urodzinowy w kształcie pająka. Miał być taki straszny, czekoladowy, z długimi nogami... Cała rodzina zaangażowała się, by tort był dokładnie taki, jak w marzeniach Kornelki. Gdy nadszedł moment zdmuchnięcia świeczek- nic nie zapowiadało katastrofy. Zarówno tort jak i sama chwila zostały pięknie uwiecznione. Momentem krytycznym były rzęsiste łzy jubilatki, gdy do tortu zbliżył się nóż... Nie pozwoliła go pokroić krzycząc, że to matka wszystkich pająków!!! Goście musieli zadowolić się smakiem suchych ciastek, a Kornelka do dziś nie widziała zdjęć przekrojonego tortu :)
OdpowiedzUsuńNo to ja opowiem historię, która mi się ostatnio przytrafiła. Właśnie upiekłam pyszne bułeczki i szykowałam tło na balkonie, aby je sfotografować. Ustawiłam wszystko i postawiłam bułki na balkonie i już zrobiłam jedno zdjęcie i miałam robić kolejne, gdy zadzwonił domofon. Okazało się, ze to kurier z przesyłką, więc zostawiłam bułki i poszłam odebrać paczkę. Gdy wróciłam na balkonie szalały gołębie podgryzając moje bułki. Najpierw zaczęłam się śmiać a potem musiałam wziąść kolejną porcję bułek do sfotografowania. Dobrze, że zrobiłam ich więcej. Początkowo to, aż nie mogłam uwierzyć, ze gołębie się dobrały do moich bułek, dodam że są one czestym gościem na balkonach na moim osiedlu, poniewaz są dokarmiane przez starsze osoby i czują się jak u siebie w domu. Teraz już nie zostawiam jedzenia bez nadzoru.
OdpowiedzUsuńszkodzinska.marzena@gmail.com
Mam ośmiomiesięczną Psotkę, która postawiła sobie za punkt honoru - psuć wszystko co sobie ułożę z wielką precyzją, wymierzeniem i już tak - do sfocenia!
OdpowiedzUsuńDostaliśmy od teściów kilka kilogramów malin, więc jako przeciwniczka słoiczków postanowiłam większość przerobić na musy dla Aurelii, co by jesienią i zimą wzmacniać odporność i rozpieszczać słodkim, letnim smakiem malin.
Przebrałam, dosłodziłam suszonymi morelami, ugotowałam, zmiksowałam, w urocze słoiczki przelałam, potem pasteryzacja i oczywiście zdjęcie na bloga, co by kusić inne mamy perspektywą bez(kupno)słoiczkową.
Wróciłam do kuchni na chwilę, na momencik po jeszcze kilka malin do ozdoby a mój wspaniały szkrab poraczkował niczym błyskawica i zaczęła rozwalać, jeść, rzucać i próbować karmić kota. Cóż, zdjęcie poszło i tak - dodatkowo urocze, cudowne i śmieszne. ;)
Podsyłam na mejla! ;)
paulina.nosek.pl@gmail.com
T. dość często obraża się, że robię zdjęcia zamiast jeść obiad. Ostatnio zaczął pytać zrezygnowany czy zjem dziś ze wszystkimi czy raczej nie... Za to Młodego często włączam do gotowania i mam wrażenie, że ma z tego niezłą zabawę. Jeśli zaś nie chce gotować na kuchennym stole bawi się różnymi zabawkami lub rysuje, a ja gotuję. Tak było też wtedy, gdy przygotowywałam tort, niemal na zamówienie, bo na urodzinowe przyjęcie niespodziankę dla mojego kolegi. Wszystko się udało, biszkopt się upiekł bez zakalca, kremy były w smaku idealne, owoce świetnie dobrane - zostało wykończenie. Zdecydowałam, że tort w środku naładowany kolorami - kremami, owocami, z wierzchu będzie idealnie biały i gładki. Z góry poszło łatwo, zaś wygładzanie boków to czynność, za którą nie przepadam, krem wciąż odpada, tu wychodzi zgrubienie, tam jest za cienko... ot taka klasyczna historia. Ale udało się.
OdpowiedzUsuńMłody rysował, tort czekał gotowy, a ja pobiegłam po aparat. W tym czasie - w tempie iście ekspresowym Młody powtykał w górę i boki tortu swoje świecowe kredki, gdy wróciłam z aparatem zakrzyknął "Tadam!"
wkuchninastalowej@gmail.com
W moim zabałaganionym domu bywa ze zdjęciami
OdpowiedzUsuńbardzo różnie - nieraz cykam nowe sesje jak dynamit,
pstryk, pstryk, pstryk i już gotowe, wystarczy zgrać z karty foty,
czasem jednak się zdarzają nieprzewidziane kłopoty...
W pewien dość upalny dzionek miałam zamiar focić ciasto
z kremem śmietankowym. Sesję zaczęłam przed jedenastą
rano. Ustawiłam wszystko w ogrodzie na małym stole,
piękne światło, pełne słońce... Właśnie. Słońce. Ja chromolę!
Ciasto stało na stoliku. Ale w moim aparacie
wyczerpały się baterie - pewnie te problemy znacie...
Zanim znalazłam paluszki nowe i niewyczerpane,
minęło, cóż, kilka minut. Lecz gdzie karta? Przeszukane
szybko zostały zarośla, schody, pokój, kuchnia... Ni ma.
W końcu wpadłam, że ją pewnie w komputerze jeszcze trzymam.
Karta jest! I są baterie. Może jednak obrus zmienię?
Pędzę w ogród już z obrusem, a tam... No cóż. Zaskoczenie!
Krem śmietanowy w upale i słońcu spłynął na amen.
Zostało ciasto. 2 blaty resztką bieli posklejane...
W tym śmietankowym jeziorze tkwiła (medal za głupotę)
jedna cukrowa różyczka, którą stworzyłam z polotem...
Na ten widok asystentka, czyli moja miła mama,
dostała ze śmiechu czkawki. I tu kończy się już dramat. ;)
Jako podsumowanie niech znajdzie się tutaj ta myśl skrzydlata:
nie porzucaj swych modeli. Nie! Za żadne skarby świata! ;)
anulawawrzyniak@gmail.com
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPiekłam kiedyś muffiny wg Ewy Wachowicz w trakcie pieczenia dopiero spostrzegłam że w przepisie nie było ani mąki ani proszku do pieczenia jedynie jajka i czekolada. O dziwo muffiny wyrosły jednak w przepisie była podana zła temperatura pieczenia i z piekarnika wyjęłam zamiast ciastek 12 węgielków sklejonych roztopionym cukrem, co najlepsze nie dało sie ich wyciągnąć z blaszki więc całość jeszcze ciepła razem z blaszką wylądowała w koszu, myślę iż Pani Ewa może smiało zająć się produkcją węgla albo jakiegoś kleju czy cementu, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńuchto8@wp.pl
UsuńJa byłam świadkiem „katastrofy” tortu weselnego. Wiadomo, że tort weselny jest jednym z głównych punktów i atrakcji każdego wesela -piękny, majestatyczny, piętrowy - koniecznie musi zrobić wrażenie na gościach, nie tylko pod względem smakowym, ale również (albo przede wszystkim) wizualnym. Wiadomo jak wygląda wjazd takiego tortu na salę: państwo młodzi czekają na środku sali, wokół wianuszek gości z aparatami w ręku aby uwiecznić sam tort i krojenie pierwszego kawałka przez młodą parę. Tym razem pech sprawił, że obrus, którym przykryty był wózek, na którym wieziono tort, wplątał się w kółko,pociągając za sobą tort, który zaliczył krótki, choć piękny i majestatyczny jak on sam, lot a następnie lądowanie na parkiecie. Niestety, mimo trzymanych w pogotowiu aparatów, żaden z przerażonych gości nie uwiecznił tortowego lotu na zdjęciu. Zaś państwo młodzi, choć początkowo równie przerażeni jak goście, ostatecznie dostali ataku śmiechu, twierdząc, że to dobra wróżba na słodkie życie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
h_anka
h_anka@wp.pl
A oto moja historyjka. W drodze z pracy do domu zamarzył się pyszny biszkopt z galaretką i owocami. Zrobiłam w głowie przegląd szafek kuchennych i stwierdziłam, że przydałoby się coś dokupić. Wiedziałam, że mąż miał jechać na zakupy, więc zadzwoniłam i zamówiłam mąkę do biszkoptu, galaretkę i truskawki. Kiedy dostawa dotarła do domu, pospiesznie zaczęłam przeszukiwać torby. Ze zdumieniem odnalazłam mąkę krupczatkę, no bo to przecież niewielka różnica. Szukając galaretki wpadł mi do ręki budyń, ale były też pyszne i fajnie wyglądające truskawki. Czy miałam zrezygnować ze słodkiego ciasta? Nigdy w życiu! Zrobiłam tartę truskawkową na spodzie z mąką krupczatką i truskawkami z masą budyniową. Zdjęcia szczególnie na tym nie ucierpiały. Było nawet lepiej, bo nie trzeba było czekać na zastygnięcie galaretki, a tarta nie była też szczególnie wrażliwa na ciepło lamp. A biszkopt z galaretką ciągle czeka na swoją wielką chwilę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Gosia
(gosia[ad]biernikiewicz.pl)
Nie wiem, czy nie za późno, ale zapomniałam dodać mój adres kuchniaukrysi@gmail.com Pozdrawiam, Krys
OdpowiedzUsuńFotografia kulinarna to coś zupełnie wyjątkowego. Warto ją rozwijać jeśli mamy do tego zapał.
OdpowiedzUsuń