Są chwile stracone.
Są też niechciane.
I są takie, które raz złapane, czasem przypadkiem, będą jak bilet - przepustką.
Do osób i miejsc, gdzie wstęp mają posiadacze tylko takich samych biletów.
Oznaczonych przez słowa, jakie wtedy padły,
przez gest, który zastygł w pamięci,
przez uczucie, które jak koło ratunkowe potrafi cierpliwie utrzymać na powierzchni.
Mam po bilecie do każdej z nich.
One mają taki sam.
Możemy podróżować do siebie zawsze, kiedy tylko chcemy, potrzebujemy.
Szanujemy go.
Nie nadużywamy.
Czasem odkładamy na dłużej, a czasem jeździmy w te i wewte.
Mamy swoje trasy, po których nasze myśli i słowa snują się najchętniej.
Bywa, że zapowiadamy się z wizytą na długo wcześniej.
Bywa też, że wpadamy zupełnie niespodziewanie.
Każda inna, a jednak tak samo bliskie.
I ta na północy z uśmiechem rozciągniętym od piega do piega.
I te dwie, niemal sąsiadki, zabiegane, zajęte, z mnóstwem planów splecionych między długie loki.
I ja, jedna. Na dalekim południu, z biletem do każdej z nich.
Z tym samym biletem i planem podróży.
Do kuchni, piec i plotkować - wirtualnie.
Plotkować i piec - rzeczywiście.
Chleb. A może drożdżówkę. A może coś pomiędzy...
Potrzebna mi była ta podróż, potrzebny powrót do chwil, kiedy zapach chleba otula jak najlepszy przyjaciel i przynosi spokój, po prostu.
Potrzebujemy się.
I Wy też potrzebujecie takich biletów w tylko Wam znanym kierunku.
Nie zgubcie ich, zbierajcie.
Są ważne w dwie strony.
Chleb cytrynowo-rozmarynowy, a może drożdżowa buchta, a może coś pomiędzy.
Cudowny, puszysty, wilgotny, o aromacie, który nie pozwala na smutek.
Pachnie, jak najlepsze wspomnienia. Smakuje jeszcze lepiej.
Idealny z masłem, domową konfiturą, wspaniały z kozim serem i świeżymi figami.
Rośnie - jak na drożdżach. Znika jeszcze szybciej.
Świąteczny, bo chwile w kuchni, z Nimi, to przecież zawsze święto.
Dziękuję Magdzie (klik) za zaproszenie w tą wspaniałą, aromatyczną podróż i moim towarzyszkom Asi (klik) i Asiejce (klik) za te uczucia i chwile, które nas łączą.
CHLEB CYTRYNOWO-ROZMARYNOWY, ŚWIĄTECZNY
/Lemon Rosemary Bread, przepis autorstwa Deborah Madison, cytuję za Magdą, z moimi zmianami/
1 szklanka pełnego mleka
5 łyżek masła, krojonego na drobne kawałki
¼ szklanki miodu (dałam więcej)
2 łyżeczki drobno posiekanego rozmarynu (sugeruję dać więcej)
skórka starta z jednej dużej cytryny
2 jajka, roztrzepane
¼ szklanki ciepłej wody
2 ¼ łyżeczki drożdży instant (lub 20 g świeżych - w tym wypadku należy zrobić wcześniej rozczyn)
¾ łyżeczki soli
1 szklanka uprażonych orzeszków piniowych lub pokrojonych orzechów włoskich (zastąpiłam prażonymi ziarnami słonecznika)
1 szklanka rodzynek sułtanek (*oczywiście zastąpiłam żurawiną)
4 szklanki mąki
Glazura:
1 żółtko lub całe jajko roztrzepane z łyżką wody, mleka lub śmietany
1 łyżeczką cukru
Drożdże wsypać do ¼ szklanki ciepłej wody
i odstawić na ok. 15 min., dopóki nie pojawi się piana.
W niewielkim rondelku na średnim ogniu podgrzać mleko z masłem,
miodem, rozmarynem i skórką cytrynową, mieszając od czasu do
czasu. Przelać do miski, odstawić do ostygnięcia i wbić
jajka. Następnie
wlać do mikstury mlecznej, dodając sól, orzechy i rodzynki.
Energicznie wmieszać mąkę, dodając po jednej szklance, aż do
momentu, kiedy ciasto zacznie odchodzić od brzegów miski. Następnie
zagniatać ciasto przez kilka minut, dopóki nie stanie się gładkie.
Umieścić w nasmarowanej masłem misce i odstawić, aż
podwoi objętość (1-1 ½ godz.). W tym czasie nasmarować formę
lub formy masłem. Ponownie zagnieść ciasto, uformować w kulę i
umieścić w formie/formach. Pozwolić ciastu wyrastać, aż będzie
bardzo miękkie w dotyku i ponownie podwoi swoją objętość
(kolejna godzina). Podczas ostatnich 15 minut nagrzać piekarnik do
180 stopni. Ciasto posmarować glazurą i posypać cukrem. Piec ok.
40- 45 minut, studzić na kuchennej kratce.
* ustawowo, od urodzenia, nie tolerują rodzynek w cieście:)
* ustawowo, od urodzenia, nie tolerują rodzynek w cieście:)
* ustawowo, od urodzenia, nie tolerują rodzynek w cieście:)
Cieszę się, że chwile spędzone z uczestnikami podczas sierpniowych warsztatów Smak Lata (klik) także zamieniły się w niezwykłe bilety i nasza wspólna podróż trwa nadal.
Mam nadzieję, że podobnie stanie się podczas wrześniowego spotkania w Siedlisku na warsztatach PIĄTA PORA ROKU, które tam poprowadzę. Jest jeszcze kilka wolnych miejsc - serdecznie zapraszam.
PIĄTA PORA ROKU
Kiedy się kończy, kiedy zaczyna?
Jak smakuje? Jak pachnie? Jaki ma kolor?
Odpowiedź jest tylko jedna – WARSZTATY KULINARNE w Siedlisku
Tu poznacie smak, zapach i magię pory roku, której na próżno szukać w kalendarzach.
Zapraszamy na wyjątkowe, jedyne takie w Polsce
WARSZTATY KULINARNE - PIĄTA PORA ROKU
26-29 września
W programie cztery dni pobytu, trzy sesje warsztatowe – dwie
popołudniowe zakończone wspólną kolacją i jedna poranna kończąca się
wspólnym brunchem.
Na wszystkich uczestników codzienne rano czeka śniadanie. Każdy
otrzymuje też w prezencie siedliskowy fartuch oraz smaczne upominki.
Spotykamy się i gotujemy w kameralnej atmosferze, dlatego ilość miejsc jest ograniczona.
Rezerwacja i zapisy do 20 września
Informacje i rezerwacje – warsztaty@siedliskoblanki.com tel. 696 871 139
Więcej informacji na stronie Siedliska www.siedliskoblanki.com
I ja dzisiaj taką chwilę , bilet miałam okazję przeżyć. Flow to się chyba nazywa albo przepływ :))
OdpowiedzUsuńOch! Jaki piękny jest Twój chleb! I jakie miłe Twoje słowa! Anno Mario, DZIĘKUJĘ!
OdpowiedzUsuńJa chcę by i u mnie zapachniał ten chleb- chyba mam już plan na zajęcie piątku :)
OdpowiedzUsuń2 ¼ drożdży instant - łyżeczki?
OdpowiedzUsuńTak, już dopisałam - dziękuję za czujność:)
UsuńBardzo serdecznie dziękuję,za zważenie masła również :)
UsuńMożna tego masła na dkg prosić? :) dziękuję
OdpowiedzUsuńPędzę do kuchni zważyć;)
UsuńU mnie wyszło 80 g masła.
UsuńPozdrawiam:)
Piękny chlebuś i śliczne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńooo matusiu kochana jaki piękny ten post , zdjęcia takie nastrojowe , chleb taki pyszny , Aniu lubię te twoje posty ,oj lubię
OdpowiedzUsuńPiękny bochen!
OdpowiedzUsuńDoskonała, ślinka cieknie na jej widok!
OdpowiedzUsuńJejku, uwielbiam takie chleby! A cały post przeniósł mnie wyobraźnią do kuchni w rodzinnym domu...
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia i klimat, a aromat tego wypieku dociera aż do mnie:)
OdpowiedzUsuńWszystkie wasze wersje podziwiam dzisiaj :))
OdpowiedzUsuńWygląda przepysznie, zdjęcia bajeczne!
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńWspaniała drożdżówka, cudowne wspólne pieczenie. Piękne słowa i zdjęcia.
OdpowiedzUsuńZachwycam się!
wspaniałe słowa, piękny wypiek :)
OdpowiedzUsuńa może zanabedziesz bilet i do centralnej Polski?
pozdrawiam cieplutko :)
Pachnie aż tutaj:-) Pozdrawiam serdecznie z Grodu Bachusa:-)
OdpowiedzUsuńCudne! Oczarowało mnie całkowicie, dlatego tez zrobię po powrocie do domu.
OdpowiedzUsuńP.S. Rodzynkowa zmora ... od dziecka wydłubywałam je z każdego sernika i babek. Od kiedy sama piekę, mogę sobie pozwolić na luksus zastąpienia tych ohydnych rozmoczków ukochaną żurawiną :)
Będzie lapidarnie - ślinianki mi szaleja, a wzroku od zdjęć oderwać nie mogę. I'm in love.
OdpowiedzUsuńZrobiłam! W końcu, haha...po roku!!!!! Nawet zapomniałam, że skomentowałam je wcześniej. Nie myliłam się: piękne, smaczne, magiczne!!
OdpowiedzUsuń