"Przyniesiono herbatę, naparzoną ze smażonym na miodzie kumkwatem, w kubeczkach z czarnej laki; łyżeczki były srebrne w kształcie listków migdałowca. Młoda kobieta lekko się uniosła, ujęła jeden z kubeczków, osuszyła jego brzeg smukłym palcem i dygając, podała napój Si-menowi. (...) Gdy wypili herbatę, dał znak Szylkrecikowi, a ten wniósł kwadratowe pudełko, w którym były podarunki: dwie szpile do włosów, dwie chustki z przetykanego złotem jedwabiu i sześć złotych pierścionków."*
Randka. Zabawne słowo. Gdy je tak sobie teraz w głowie powtarzam, rozbawia mnie. Brzmi trochę śmiesznie, jak rąbek, kantek, fałdka...Nie przypomina tego czym jest w istocie.
Spotkania. Ważnego. Wyczekiwanego. Pełnego emocji. Rumieńców. Odmierzanego biciem serca, coraz szybszym. Uściskiem dłoni, ciepłej, rozgrzanej - drugą dłonią, cieplejszą, większą, silniejszą. Splecione ręce, myśli, słowa, albo ich brak zastąpiony milczeniem pełnym nadziei w kolorze szczęścia.
Herbatą zaczynały się często jedne z moich pierwszych randek z W. W jesionno-zimowe sobotnie poranki spotykaliśmy się w mieście W. Wsiadałam wcześnie rano do autobusu i po godzinnym telepaniu krętymi i wyboistymi drogami dojeżdżałam do celu - ciepły uścisk W. wynagradzał wszystko:)
W sobotnie poranki o 8 rano wciąż śpiące i przemarznięte miasto nie było dla nas zbyt przyjazne. A nasze dygocące z zimna ciała, mimo żaru dusz, marzyły wtedy jedynie o gorącej herbacie. Nie była z miodem, ani z kumkwatami, nie było srebrnej łyżeczki, ani filiżanki z laki. Był hotel (i jest nadal), piękny, secesyjny, z otwartą od świtu restauracją. Pustą, choć z orszakiem wyszkolonych i zaufanych kelnerów. Z klasą. Nawet dla nas. Dwójki przemarzniętych studentów nie rokujących nadziei na sowity napiwek. Z parami groszami przy duszy - na herbatę, kino, na bilet do domu. I nic więcej. Bo po co więcej? Wtedy to było wszystko, czego nam było trzeba.
Ale na początek najbardziej herbaty. W szklance, z grubym plastrem cytryny i spodkiem z dwoma kostkami cukru. Pochylałam twarz nad parującą wrzątkiem szklanką i ogrzewałam najpierw policzki, później palce i dłonie. Po godzinie, ogrzani w równej mierze herbatą co płomiennymi spojrzeniami, opuszczaliśmy wyściełany aksamitem boks hotelowej restauracji. O tej porze otwarta już była nasza ulubiona księgarnia i antykwariat, gdzie podczytywaliśmy fragmenty ulubionych lub dopiero co odkrywanych książek.
To były czasu bez internetu i komórek. Po powrocie do domu rozgrzewałam się kolejną herbatą i czekałam na telefon od W. lub on czekał na mój. Pamiętacie jeszcze telefony z tarczą? Dzwoniliśmy do siebie bez przerwy. Od wykręcania numeru do W. miałam ciągle obolały palec, a cyfry z jego numerem telefonu z czasem prawie zupełnie się zatarły.
Takie były nasze pierwsze randki. Te sobotnie. Całodniowe. A inne? Może kiedyś Wam opowiem...? A może nie...? A może to Wy mi zechcecie opowiedzieć? O randkach jeszcze nie rozmawialiśmy, prawda? Jakie były czy są Wasze? Gdzie chodziliście? Gdzie chodzi się teraz? Spotykacie się przy herbacie czy w klubie przy drinku? Dzwonicie czy wysyłacie sms-y? A może wciąż piszecie listy? Napiszcie! Czekam na Wasze historie do 1 marca. Jedną z nich, wybraną przeze mnie, nagrodzę upominkiem-niespodzianką. Możecie pisać w komentarzach lub przesłać maile na adres: kucharnia@wp.pl Z góry uprzedzam, że będzie to wybór jak najbardziej subiektywny, nie podlegający żadnym konkursom, losowaniom, a wyłącznie mojej ocenie:)
A z kim na randkę poszła panna? Zeswatałam ją z kandyzowanym kumkwatem. W czasach moich randek z W. nikt z nas nie słyszał o kumkwatach, nie mogłam zatem zaparzyć ukochanemu herbaty z kandyzowanym kumkwatem. Teraz po latach, mogę to nadrobić, ale troszkę inaczej, tym bardziej, że obydwoje chętniej razem pijamy teraz kawę. Kumkwaty kupiłam niedawno z zamiarem użycia do innego deseru (klik), ale tam ostatecznie wystąpił grapefruit. Została mi garść kumkwatów, ochota na coś słodkiego i pomysł na domową randkę. Skropiona wanilią panna cotta otulona rozgrzewającą pomarańczówką i pełen ciepłego, słonecznego blasku kandyzowany kumkwat okazały się deserem idealnym. Bardzo wam polecam, nie tylko na randkę;)
Pisząc ten post otrzymałam zaproszenie Amber do blogowej zabawy w "7 rzeczy, których o mnie nie wiecie". Pomyślałam najpierw, że tych siedem rzeczy to z pewnością rzeczy, o których nigdy bym nie napisała "publicznie", jak na przykład o moich randkach z W. A jednak coś napisałam! Niech to będzie ta pierwsza z siedmiu rzeczy. O kolejnych napiszę, choć nie wiem kiedy i tak naprawdę co?
KANDYZOWANE KUMKWATY
4 łyżki cukru100 g kumkwatów pokrojonych w bardzo cieniutkie plasterki
kilka łyżek likieru pomarańczowego
100 ml wody.
Kumkwaty pokroić w bardzo cieniutkie plasterki. Do rondelka z grubym dnem wlać wodę i dodać cukier. Ustawić na średnim ogniu i gotować przez kilka minut, do momentu aż cukier całkowicie się rozpuści. Dodać plasterki kumkwatów i na małym ogniu gotować jeszcze ok. 20-25 minut. Kumkwaty powinny zmięknąć i stać się szkliste, a z wody i cukru powinien powstać gęsty syrop. Na koniec dodać likier pomarańczowy i dokładnie wymieszać. Zdjąć z ognia i przestudzić. Jeśli chcecie użyć pojedynczych plasterków do dekoracji, przestudzone kumkwaty osączcie delikatnie z syropu i układajcie na papierze do pieczenia lub folii - stygnąc w rondelku zaczynają się sklejać, ale można też temu zapobiec dodając więcej likieru, i tą opcję ja wybrałam:)
WANILIOWA PANNA COTTA
/przepis jak w Grapefruit Fluff, Recipe Redux - klik/ 2,5 łyżeczki żelatyny w proszku
500 ml śmietany kremówki
1/2 filiżanki cukru (dałam mniej)
1/2 laski wanilii
Przygotować 6 ramekinów lub innych naczynek na panna cottę (ja użyłam malutkich szklanych miseczek o pojemności ok.90 ml i wyszło 12 mini-porcji, czyli na dłuugą randkę;) . W miseczce zalać żelatynę 2 łyżkami zimnej wody i odstawić na kilka minut, by napęczniała. W tym czasie do niewielkiego rondelka z grubym dnem wlać śmietanę i wsypać cukier. Wstawić na średni ogień. Laskę wanilii przeciąć wzdłuż na pół, końcówką ostrego noża zeskrobać z jednej połówki ziarenka wanilii i wraz z połową laski włożyć do rondelka ze śmietaną. Gdy całość się zagotuje zdjąć z ognia i dodać namoczoną żelatynę, mieszać aż się całkowicie rozpuści. Wyjąć laskę wanilii. Masę wlać do przygotowanych naczynek i wstawić do lodówki, by zastygła - ok. 3 h (u mnie trwało to 1,5 h).
Schłodzoną panna cottę polać odrobiną pomarańczówki i ułożyć na wierzchu plasterki kandyzowanego kumkwatu.
* cytat pochodzi z książki Kwiaty Śliwy w złotym wazonie,
* *przepis na kandyzowane kumkwaty pochodzi z tej strony - klik