piątek, 26 kwietnia 2013

Być sobą. Zielony hummus i scones z czosnkiem niedźwiedzim - z Hanią na majówkę



Być sobą.
To nie takie proste.
Prawdziwym sobą, nie kimś na pokaz. 
Umieć powiedzieć TAK i NIE, gdy wszyscy wokół myślą odwrotnie. 
Śmiać się i płakać, szczerze, z emocji. 
Milczeć własną ciszą i zagadać świat swoimi słowami.


Być sobą. 
Na kolorowo. 
Z irokezem na głowie, kolczykiem w nosie. 
Z dziwacznym nawykiem chowania kawiarnianych cukrów w torebce.
W ulubionych trampkach i jeansach z krokiem w kolonach czuć się lepiej niż w odprasowanym kostiumie. 


Być sobą. 
Nocą wyjadać czekoladę. 
Śpiewać na całe gardło do drewnianej łyżki. 
Rozmawiać z sadzonkami i wybrać imię dla myszy, która zamieszkała na tarasie. 
Zbierać kolorowy papier ze świątecznych prezentów i odkładać go w szafie na kolejny rok. 


Być sobą, po prostu. 
I znaleźć drogę. Swoją drogę. 
Taką, której trasa nie prowadzi w ślepy zaułek. 
Usianą drobiazgami. 
Drobinkami, które nadają tej wędrówce sens. 


Jak ciepła piętka domowego chleba. 
Jak słowo, które wszystko zmienia. 
Jak zapach, którego wstążka wplata się we włosy i na zawsze pozostaje w pamięci. 
Jak bukiet fiołków zerwanych na łące.
Jak chrupiąca kruszonka wyjadana z drożdżowego ciasta.
Jak kawałek ziemi, który jest opowieścią - szumiącym ogrodem pełnym tajemnic i niespodzianek. 



Być sobą.
Wciąż się tego uczę. 
Im więcej umiem, tym bardziej jestem szczęśliwa. 
Moje TAK i NIE.
Moja cisza i moje słowa. 
Własne ścieżki i moje wybory. 
Małe gesty o wielkim znaczeniu.
Coraz mniej kompromisów, coraz więcej mnie.
Bez egoizmu. Z szacunkiem. Po swojemu. 


Nie trzeba płynąć głównym nurtem, by dotrzeć do celu.
Nie trzeba klaskać, gdy wszyscy wokół biją brawa, ani krzyczeć, gdy tłum rozdziera gardło. 
Nie trzeba.
Nie muszę.
Chcę.
Mam ochotę.
Jestem sobą.
A Ty? Jesteś?


Nie trzeba znać się od lat, by czuć się z sobą dobrze.
Nie trzeba wiele mówić, by wiedzieć, że się rozumie.
Wystarczy tak niewiele.
Zimą czekolada (klik), wiosną czosnek niedźwiedzi.


Każda z nas inna, a jednak nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie ugotowały czegoś razem. Czegoś co pachnie i smakuje naszym ulubionym "zielskiem" - czosnkiem niedźwiedzim
Moje poletko nad potokiem cudownie się rozrasta. Wschodzą małe listki - rośnie wielka radość. 
Pierwsza ścięta kępka to kulinarne święto. 


Była już zupa (klik) i bułeczki (klik), był też makaron (klik)
Teraz pora na wytrawne scones z cheddarem - rozrywane jeszcze na ciepło i nurkujące w kremowym, cudownym po prostu hummusie z czosnkiem niedźwiedzim


Zielona uczta. 
Pachnąca wiosną. Idealna na piknik, ten pierwszy majowy. 
Nie byłabym sobą, gdybym nie myślała już o kolejnej porcji. 
Dziękuję Haniu! - zajrzyjcie do Hani na jej czosnkowe przysmaki!


WYTRAWNE SCONES Z CZOSNKIEM NIEDŹWIEDZIM I CHEDDAREM
/na 8 porcji, przepis znaleziony tu - klik

Pyszne, mocno serowe, pełne czosnkowego aromatu i smaku. Na zewnątrz chrupiące, w środku puchato-kremowe. 

250 g mąki pszennej
75 g masła zimnego, pokrojonego na kawałki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka soli
50 g startego sera cheddar
15-20 listków dzikiego czosnku - zblanszowanego i drobno posiekanego
150 ml mleka + dodatkowo odrobinę do posmarowania
 


Liście czosnku umyć i zblanszować wkładając na chwileczkę do gotującej się wody. Szybko odcedzić i opłukać pod zimną bieżącą wodą. Wytrzeć ręcznikiem kuchennym, aby pozbyć się jakiegokolwiek nadmiaru wilgoci.
Mąkę umieścić w misce z masłem i palcami ugniatać razem delikatnie, choć szybko, aby otrzymać coś na wzór drobnej kruszonki. Dodać sól, proszek, starty ser i posiekany czosnek i zagnieść razem.
Stopniowo dolewać mleka, do momentu aż uda się całość zagnieść w kulkę ciasta. Tak przygotowane ciasto przełożyć na obsypany mąką blat i spłaszczyć przy pomocy dłoni, a następnie naciąć na kształt scones. Ważne, aby nie "męczyć" czyli nie ugniatać za mocno i zbyt długo.
Podzielone na części ciasto przełożyć na wyłożoną pergaminem blachę i  posmarować z wierzchu mlekiem. Wstawić do piekarnika nagrzanego do temp. 175 stopni. Piec 15-20 minut do momentu aż urosną i lekko zbrązowieją. 
Podawać z hummusem z czosnku niedźwiedziego. 


HUMMUS Z CZOSNKU NIEDŹWIEDZIEGO
/przepis znaleziony tu - klik/

400 g ciecierzycy z puszki, odcedzonej z zalewy
1 duża garść świeżych listków czosnku niedźwiedziego, opłukanych
2-3 łyżki wody
4 łyżki oliwy extra virgin
2 łyżki soku z cytryny
sól i grubo mielony pieprz do smaku

Odcedzoną ciecierzycę i pozostałe składniki włożyć do blendera i zmiksować na gładką masę. Doprawić do smaku. Podawać skropionu oliwą i grubo mielonym czerwonym pieprzem. Idealny do wytrawnych scones z czosnkiem niedźwiedzim. 


sobota, 20 kwietnia 2013

Gazeta przy śniadaniu i kto jeszcze jada podwieczorek? Wspólny chleb z tang zhong i białą kaszą gryczaną.



To paradoksalny luksus. Jednoczyć się z całym światem w niezmąconym spokoju, wśród aromatu kawy. A w gazecie prawie same potworności, wojny i katastrofy. Gdybyś wysłuchał tego wszystkiego w radio, naraziłbyś się na ciosy fraz, walących w ciebie jak w bęben. 


Z gazetą jest zupełnie inaczej. Rozkładasz ją, na ile się da, na kuchennym stole, pomiędzy tosterem a maselniczką. Jakoś tam dochodzi do ciebie, że czasy są pełne okrucieństw - ale pachną przy tym porzeczkowym dżemem, kakao, grzankami ...


Już sama gazeta jako taka działa uspokajająco. Nie ma w niej przecież ani słowa o tym, co w danym dniu naprawdę się dzieje. Wobec szacowności wiekowego nagłówka bieżące kataklizmy wydają się względne. Są tylko po to, by dodać pikanterii, wznieść nieco życia w monotonię rytuału. 


Rozmiary pisma zmuszają cię do statecznej lektury.  
Zawadza kubek z kawą. 
Znaczące jest namaszczenie, z jakim odwracasz strony - chodzi nie tyle o to, by pochłonąć zawartość, ile o jak najlepsze wykorzystanie opakowania.


W filmach świat prasy symbolizują zazwyczaj szalejące maszyny drukarskie i podniecone krzyki ulicznych gazeciarzy. Ale gazeta, jaką znajdujesz rano w skrzynce, nie jest dotknięta tą gorączką. Opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce wczoraj, jakby ta niby aktualność właśnie ocknęła się ze snu. A poza tym poważne rubryki są ważniejsze od sensacji. 


Najpierw studiujesz prognozę pogody - to rozczulający absurd: zamiast wyjrzeć na zewnątrz i zobaczyć, co szykuje dzień, destylujesz ją z drukarskiej farby i mieszasz z osłodzoną goryczą kawy. 
Ale najbardziej podnosi na duchu - dzięki swej niezmienności - rubryka sportowa. Porażkom towarzyszy zawsze nadzieja na rewanż, można się odpłacić, nim się odcierpi klęskę ... 


Nic się nie dzieje w gazecie, którą czytasz przy śniadaniu - i właśnie dlatego rzucasz się na nią z takim zapałem. Dzięki niej dłużej napawasz się kawowym aromatem, smakiem ciepłych tostów. Możesz z niej wyczytać, że świat wciąż jeszcze przypomina siebie i że dzień wcale się nie spieszy, aby zacząć. 


Gazeta przy śniadaniu.
A więc to sobota lub niedzielny poranek. 
Śniadanie zwykle późne, dłuższe, leniwe. Gazeta jedna, ulubiona. 
Weekendowe rytuały. Niespieszne i oswojone, jak powolne kadry niemego filmu, oglądane wielokrotnie.
Nie trzeba słów, by rozumieć o co w tym wszystkim chodzi. 


Bywa, że ten film trwa aż do popołudnia. Lenistwo usprawiedliwione.
Już nie myślimy o obiedzie. Kolacja o tej porze nie wydaje się właściwa.
To może podwieczorek?
Tak, przecież to popołudniowe zwolnienie czasu jest właśnie dlatego. 
Mała przyjemność, by rozbudzić apetyt na więcej. 
Podwieczorek.


"Fait petit!" 
Te słowa trzeba mówić z południowym akcentem, wymawiając drugie t - petite. 
Moje dwie babki z Tarn-et-Garonne rzucały mi je w dialekcie w porze podwieczorku. 
"Fait petit". Weź mało. 


Innymi słowy, ukrój grubą pajdę chleba z kilogramowego bochna i dodaj do tego jeden plasterek kiełbasy albo dwa kawałki czekolady.  Nie chodziło o to, żeby nie marnotrawić czegoś dobrego, drogiego i smakowitego, ale o to, żeby stało się cenniejsze, dawkowane w nagrodę, zmuszające do bardzo powolnego jedzenia. 


Miękisz wiejskich bochnów, mdły i zapychający w porze posiłków, nabierał niemal obłocznej lekkości w symbiozie z drobno pokrojonym plasterkiem kiełbasy. 
Trzeba było brać mało, nie dlatego, że to było dobre. 
To było dobre dlatego, że trzeba było brać mało.


Czas przy stole smakuje inaczej jeśli ma w sobie coś wyjątkowego, nie ważne czy to śniadanie czy podwieczorek. 
Magia wspólnego chleba to dobro samo w sobie. Dużo dobra, bo i wiele piekących. 
Na zaproszenie Amber miniony weekend połączył nas wspólnym pieczeniem chleba z tang zhong. Smakował wspaniale na podwieczorek i na śniadanie, zagryzany między kolejnymi stronami gazety.  Azjatycki tang zhong i polska kasza połączone w jednym chlebie zebrały nas przy wspólnym stole. 
Obłoczna lekkość, która uzależnia podobnie jak gazeta przy śniadaniu i leniwy podwieczorek.


Tang zhong to popularna metoda wśród piekarzy azjatyckich, zwłaszcza w Chinach i Japonii. Pieczywo z wykorzystaniem tej metody jest niezwykle miękkie, puszyste, wilgotne i długo pozostaje świeże.
Metoda polega na podgrzaniu niewielkiej ilości mąki z wodą do temperatury 65 C. Otrzymaną emulsją dodaje się do ciasta właściwego. Można przygotować większe ilości i do 3 dni przechowywać w lodówce, pamiętając o tym, aby doprowadzić masę do temperatury pokojowej przed użyciem.
Tang zhong umożliwia większą absorpcję płynów dzięki żelowaniu skrobi, czyniąc chleb bardziej puszystym, miękkim i elastycznym, utrzymującym dłużej świeżość, wilgotność ciasta i jego delikatność.
Tang zhong jest bardzo łatwy w przygotowaniu. Istnieje wiele przepisów na chleb, bułeczki, rogale na słodko lub ostro, nadziewane marmoladą, owocami, albo kawałkami mięsa i sera. Duże możliwości w tworzeniu nowych, własnych przepisów daje zamiana wody na mleko lub sok o dowolnym smaku. 
/informacje o tang zhong cytuję za Tatter i Grahamką - klik/  


CHLEB Z TANG ZHONG I BIAŁĄ KASZĄ GRYCZANĄ
/składniki na dwa bochenki po ok.560 g każdy lub cztery po ok.280g każdy/
oryginalny przepis pochodzi z tej strony - klik 

Brązowy ryż, za którym nie przepadam, zastąpiłam białą kaszą gryczaną. Sprawdziła się doskonale. Była lekko wyczuwalna, dodała skórce lekkiej chrupkości. Upiekłam dwa chleby - jeden typowy dla tang zhong - dzielony na części, drugi w małej okrągłej tortownicy zwinięty w ślimak. 

Chleb smakuje doskonale zarówno ze słodkimi jak i wytrawnymi dodatkami. Jest puchaty i delikatny, dosłownie  to "obłoczna lekkość". 
 Na zdjęciach z galaretką z papierówek z wanilią i miętą. 
 

480g maki chlebowej lub innej silnej /użyłam chlebowej typ 650/
30 g mleka w proszku
40g cukru /dałam 30 g/
8 g soli
8g drożdży instant /dałam 7g/
200 g mleka
170 g tang zhong
40 g masła 
180 g brązowego gotowanego ryżu,niesolonego,ostudzonego / dałam 200 g i zastąpiłam ryż kaszą gryczaną/

tang zhong
30g mąki chlebowej /użyłam typ 650/
150g mleka
Mleko w temperaturze pokojowej i mąkę umieścić w garnku. Wymieszać trzepaczką i postawić na małym ogniu. Podgrzewać cały czas mieszając aż na powierzchni masy pojawia sie "wiry", a całość zacznie gęstnieć.
Zestawić z ognia i od razu nakryć folią spożywczą,odstawić do wystudzenia.



Ciasto chlebowe
W misce umieścić wszystkie składniki ciasta, oprócz ryżu /kaszy/ i masła. Wyrabiać ok 5 minut. Dodać masło i wyrabiać aż ciasto będzie gładkie i błyszczące. Dodać ryż /kaszę/ i wyrabiać aż ryż równomiernie rozłoży się w cieście.
Utworzyć z ciasta kulę i umieścić ją w wysmarowanej tłuszczem misce. Przykryć ściereczką i zostawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.


Wyjąć ciasto na blat i podzielić na dwa lub cztery bochenki. Przykryć i zostawić na 15 minut. Następnie umieścić je w formach i zostawić do wyrośnięcia, aby ciasto wypełniło 80-90% foremki/45min.- do godziny w temp.ok.30 st.C - u mnie rosło w temperaturze pokojowej grzane wiosennym słońcem/.
Piekarnik nagrzać do 190 st.C. Piec chleby ok. 35 minut. Jeżeli za szybko się rumienią,położyć na blachach folię.  Wyjąć z piekarnika i przestudzić na kratce.
Kroić nożem z ząbkami.


Dziękuję Amber i wszystkim Piekarkom za wspaniałe i smaczne chwile w kuchni.
Pod przewodnictwem Amber wspólny chleb z tang zhong piekły:


* cytuję obszerne fragmenty esejów P. Delerme "Gazeta przy śniadaniu" z książki Pierwszy łyk piwa i inne przyjemności oraz "Podwieczorek" z książki Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Zjeść zapach. Różany creme brulee


"Chcę wiedzieć, jak schwytać zapachy, jak je uwięzić na zawsze" 
Jean Baptiste Grenouille*


" U podnóża Montagne de Lure, w niecce pól lawendowych leży Lardiers, wieś licząca ze stu mieszkańsów. Ich domy skupione są wokół merostwa i Cafe de la Lavende.
W Lardeirs nie powinno się natrafić na żadnego dziennikarza, a coż dopiero na kilkunastu. Ale pewnego słonecznego dnia silna ich grupa przybyła na otwarcie instytucji edukacyjnej, o ile mi wiadomo, wyjątkowej. 


Jej pomysł zrodził się w Manosque, siedzibie jednej z niewielu prawdziwie prowansalskich spółek, które są znane na świecie. Swoją renomę L'Occitane zawdzięcza nosowi.  Jej mydła, olejki i esencje, szampony i kremy wyrabia się w Prowansji, a składniki wielu zbiera na tutejszych polach. 


Nie znałem tego miasta. Wyobrażałem sobie starych mężczyzn w słomkowych kapeluszach , którzy popychają taczki załadowane płatkami róż; koślawe, kryte blachą destylarnie jak ta w Rocher d'Ongles; całe ulice i prawie wszystkich mieszkańców pachnących mimozą albo chanel 5. 


Niedawno wprowadzono tu coś, co później wydało się tak proste i oczywiste jak wiele dobrych pomysłów: etykiety zaczęto drukować alfabetem normalnym i alfabetem brajlowskim. Doprowadziło to do następnego pomysłu, opartego na naturalnym przystosowaniu się ludzkiego ciała, kiedy zakłócona zostanie jedna z jego podstawowych funkcji - w tym wypadku zdolność widzenia. Utratę wzroku do pewnego stopnia rekompensuje wyostrzenie innych zmysłów, zwłaszcza węchu. 


Zapachy nigdy nie powstają w drodze przypadku, lecz oparte są na przepisach - wymagają znalezienia czegoś pośredniego między łagodnym i ostrym, zmieszania esencji. Ich dobór, łączenie i ocena to wielka sztuka, a wielcy artyści trafiają się nader rzadko. Na początek muszą mieć wrodzony talent, lecz najważniejszy jest niezwykle wrażliwy nos - jeden na milion. Z biegiem lat można go sobie wyrobić tak, że potrafi rozpoznać najsłabszy aromat - tę decydującą kropelkę, która zwykłą woń wznosi na poziom czegoś niezapomnianego. 


Nadwrażliwy nos to zaleta niewidoczna.
Młody nos jest organem zaniedbywanym.
To właśnie zaczęto zmieniać w L'Occitane tego słonecznego dnia, kiedy garstka uczniów przyjechała do Lardier na otwarcie innego rodzaju szkoły. 
Mieli od dziesięciu do siedemnastu lat i byli niewidomi. 


Lekcja pierwsza, poświęcona technice umiejętnego wąchania, szybko uprzytomniła mi, na czym przez tyle lat polegał mój błąd. Ilekroć dawano mi coś do wąchania, wciągałem powietrze jak tonący, który po raz trzeci wynurza się z wody. 
Po pierwszej nieudanej próbie wzięto mnie na stronę i pokazano jak wąchać - czy też "kosztować nosem". Demonstrator wyciągnął papierek z buteleczki i przesunął pod nosem jednym płynnym ruchem. Ten krótki moment wystarcza, by nos zarejestrował aromat. Mózg odbiera informację, reaguje i poddaje analizie. 
Et voila. Nie trzeba, powtórzył mój nauczyciel, ordynarnie, długo sapać. 


Widok uczniów jasno wskazywał, że o wiele lepiej ode mnie opanowali technikę wąchania, cudowny był też wyraz malującej się na ich twarzach wściekłej koncentracji, a potem miłego zdziwienia, kiedy zaczynali odczytywać sygnały odbierane nosami. 


Nosy nawet największych zapaleńców i fachowców męczą się z czasem i tracą zdolność koncentracji. Po części też dlatego, że byliśmy we Francji, a zbliżało się południe, więc sprawy naukowe należało odłożyć na później i zająć się lunchem. 


Podczas lunchu nie przestawałem obserwować nosa Ferrera, posiadacza jednego z najbardziej doświadczonych i uczonych nosów we Francji, twórcy ponad dwu tysięcy perfum. Byłem ciekaw, jak reaguje na bodźce w postaci dobrego wina, zupy grzybowej i tutejszej specjalności: kapusty nadziewanej kiełbasą i bekonem. Zauważyłem, że raz czy drugi marszczy się z uznaniem, ale dopiero kiedy na stół podano tacę z serami, nozdrza naprawdę się rozdęły, choć taca znajdowała się w odległości trzech stóp.


Zapytałem jeszcze Ferrero, skąd wie, że sporządził coś, co odniesie sukces
- Zabieram do domu flakonik nowych perfum - powiedział - i zostawiam gdzieś, gdzie zauważy go żona. Nie mówię nic. Rien. Zupełnie jakby się zjawił za sprawą magii. Czekam. Nadal milczę. Jeśli pod koniec tygodnia flakonik jest pusty, stanowi to dla mnie zachętę. Jeśli wciąż jest pełny, daje mi do myślenia. Moja żona ma dobry nos."**


I ja mam marzenie, by zatrzymać zapach.
Na zawsze. 
Zapamiętać. Schować. Smakować. Zjeść. 
Marzenie o kwiatach, o melodii łąki, która śpiewa zapachem. Nutami woni, które umie komponować tylko natura.


Czy potrafię? Czy uda mi się znaleźć tę decydującą kropelkę, która zwykłą woń wznosi na poziom czegoś niezapomnianego. 
Sięgam po płatki róż suszone w letnim słońcu. Otwieram słoik różanej galaretki - jak bajkowy gin unosi się z niego zapach setek róż. Odkręcam flakonik wody różanej - kilka kropel kładę na dłoni i rozcieram w palcach. Pachną różaną poezją. 


A więc można zatrzymać zapach. Zatem można go także zjeść. 
Creme brulee o smaku najpiękniejszych róż, płatków rozchylonych porannym słońcem.
Za tym tęsknie. Za kwiatami, zapachami, za kwitnącym krzakiem róży pod oknem. 
Czy się uda? Kładę deser na stole i nie mówię nic, zupełnie jakby się zjawił za sprawą magii. Czekam. Słyszę stukanie. To łyżeczki pytają karmel o zgodę. 
Złocista skorupka rozchyla się i uwalnia zapach. 
Tak. Udało się. Ten zapach można wyjadać łyżeczkami.


RÓŻANY CREME BRULEE
Rose creme brulee
/na 6 porcji w ramekinach o średnicy 10 cm/

2 żółtka
300 ml śmietany kremówki (użyłam 30%)
1/2 laski wanilii
4 łyżeczki wody różanej
3 łyżki galaretki z płatków róż /można zastąpić konfiturą różaną/
2 łyżki suszonych płatków róż
25 g cukru



Żółtka ubić z cukrem na puch. W rondelku podgrzewać razem  kremówkę, wodę różaną, galaretkę z płatków róż, płatki róż oraz wanilię. Trzymać na ogniu do momentu aż zrobi się bardzo gorąca, trzeba jednak pilnować, aby nie zaczęła wrzeć. Zdjąć z ognia i lekko przestudzić, a następnie odcedzić. Połowę różanej śmietanę wlewać powoli do masy żółtkowej i dokładnie wymieszać, ale nie ubijać, aby nie napowietrzyć masy. Masę wlać z powrotem do rondelka z pozostałą śmietaną i ponownie wstawić na ogień delikatnie mieszając do momentu aż zrobi się bardzo gorąca, trzeba jednak pilnować, aby nie zaczęła wrzeć. 


Zdjąć z ognia i przelać równomiernie do ramekinów. Piekarnik nagrzać do temperatury 150 stopni. Naczynie żaroodporne napełnić wrzącą wodą i wstawić w nie ramekiny tak, by woda sięgała do 3/4 wysokości. Wstawić do piekarnika na ok. 25 minut lub do momentu aż boki będą lekko ścięte, ale wierzch będzie jeszcze "drżał". Wyjąć, przestudzić, nakryć folią kuchenną i chłodzić dalej w lodówce, aby krem stężał. 
Po wyjęciu z lodówki wierzch kremu lekko osuszamy papierem ręcznikowym, aby usunąć wilgoć, która nie sprzyja powstaniu odpowiedniej karmelowej skorupki. Posypujemy z wierzchu równomiernie cukrem - ok.1 1/2 łyżeczki na jeden ramekin i karmelizujemy przy pomocy odpowiedniego palnika.

* cytat z książki Pachnidło, P. Suskind
** cytuję obszerne fragmenty książki Peter'a Mayle, Jeszcze raz Prowansja, rozdział Jak zostać wąchaczem?

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails