Pada deszcz.
Robię porządki.
Wyciągam pudło.
Znajduję zeszyt.
Odkładam go na bok, ale nie daje mi spokoju.
Otwieram.
Wzrok powoli rozpoznaje słowa i moje pismo, bardziej staranne niż teraz.
Zaczynam czytać.
Najpierw pobieżnie, po chwili coraz uważniej, łapczywie.
Słowa zmieniają się w obrazy, otulają, unoszą i porywają w podróż, niczym latający dywan.
Odrywam się i znikam.
Jestem tam, gdzie mnie nie ma.
Jestem tam, gdzie znów chcę być.
Rozległa łąka na skraju pola lawendy. Wielkiego i bujnego jak najdroższy kobierzec. Wydaje się, że nie ma końca. W tle stare mury kamiennego kościoła. W uszach nieustanne bzykanie pszczół, skwar i niezwykły spokój. Lekki wiatr próbuje rozwiać zastygłe gorące powietrze. To on przynosi zapach lawendy. Wprost do nas.
Siedzimy na kolorowym kocu. Pęczniejące od szczęścia milczenie w podmuchach wiatru i szumu lawendowego pola mogłoby trwać w nieskończoność. Podobnie jak nasza uczta. Rwane łapczywie, jeszcze ciepłe, chrupiące fougasse i chevre w popiele kupiony przed kwadransem od uroczej Charlotte w lokalnej fromagerie. I czerwone wino, popijane wprost z butelki. W takich chwilach kieliszki i sztućce to zbytek, nadmiar, który odebrałby naszej uczcie prawdziwe piękno.
Z lawendowego pola do zameczku Aurelii i Eryka prowadzi kręta wstążka polnej drogi. Pod koniec delikatnie pnie się w górę i za ostatnim zakrętem, trochę niespodziewanie, wpada wprost na malutki ryneczek. Otoczony urokliwymi kamieniczkami i spowity zapachami z usytuowanych na parterze boulangerie, charcuterie i fromagerie jest sercem miasteczka.
Jego bicie odmierzają uderzenia srebrnych kul boule. I tak jak dobre wino, najlepsi gracze mają wiekową metrykę. Prym wiedzie dziarski staruszek. Zawsze w eleganckim ubraniu i kaszkiecie. Ma prawie 90 lat, porusza się wolno, dostojnie i gra bezbłędnie. Wzbudza szacunek i uznanie.
W miejscu, gdzie droga się rozwidla i prowadzi dalej w górę, rośnie rozłożysty dąb. W jego cieniu od lat stoi ławeczka. Jeśli to wczesne popołudnie, spotkacie na niej trzy wiekowe mesdames, jak zawsze pochłonięte milczącą obserwacją, której nie jest w stanie nic zakłócić, nawet para młodych ludzi krążących przez dobry kwadrans wokół dębu samochodem z paryską rejestracją. Bo musicie wiedzieć, że mieszkańcy stolicy nie są tu mile widziani.
Tak, moja mapka skończyła się na drodze przed dębem. W. zmęczony jazdą woli krążyć wokół dębu niż zapuszczać się dalej w wąskie uliczki, które nie wiadomo gdzie prowadzą. Moglibyśmy tak krążyć do wieczora, a staruszki nadal siedziałyby w bezruchu patrząc ślepo przed siebie, jakby nasz samochód był co najwyżej jedną z sennie przelatujących pszczół szukających kolejnego kwiatka.
A nasz kwiat był tuż obok. Jak mogliśmy go od razu nie zauważyć? Może to wina ogromnych krzewów hortensji, które skrywały przejście na dziedziniec, a może bujnych winorośli, które tuliły się do XIV-wiecznych murów... Dwa uderzenia kołatką i skrzypiące ciężkie drzwi powoli się rozchylają. Wita nas Aurelia - piękna, serdeczna, uśmiechnięta. Czuję, że znam ją od lat, a przecież widzę po raz pierwszy w życiu.
Prowadzi nas bocznym wejściem przez ukrytą w jednej z wieżyczek bibliotekę. Sięgające wysoko pod sufit półki uginają się od starych książek. Chcę je dotknąć, otworzyć, ale już otwierają się kolejne drzwi i wchodzimy do ogromnej sali kominkowej. Tu Eric wieczorami gra na fortepianie. Zimna marmurowa podłoga niesie chłód i odbija echem stukot naszych walizek. Wnosimy je po spiralnych kamiennych schodach. Są wąskie i strome. Panuje półmrok i kojący chłód. Zbudzona naszymi krokami Minouche miałczy tak, że przez chwilę myślę, iż w zamku straszy.
Zatrzymujemy się przed ciężkimi drewnianymi drzwiami do naszego pokoju. Za tymi drzwiami czekają na spełnienie nasze kolejne marzenia. Wybrałam Pokój morelowy, z miłości do tych owoców. Morelowe odcienie ścian subtelnie odbijają światło ukryte za zamkniętymi okiennicami. Zostajemy sami, kładziemy walizki i mimo ciszy, jaka nastaje, słyszę jak w każdym z nas rozbrzmiewają słowa zachwytu i szczęścia "Jest pięknie. Tak jak w naszych marzeniach. "
Podchodzę do okna, by spełnić kolejne - zawsze o tym marzyłam. Rozsuwam zawiasy i otwieram na oścież szerokie turkusowe okiennice. Wstrzymuję oddech. Zalewa mnie fala słonecznego ciepła pachnącego słodyczą dojrzewających na parapecie melonów i moreli. Ten moment olśniewa i zachwyca, już na zawsze będzie spełnieniem.
Morelowy pokój kryje wiele tajemnic. Jedną z nich jest przejście do łazienki, które trzeba odkryć otwierając jedne z wielu drzwi ogromnej szafy. Nigdy nie odkrytą do końca tajemnicą pozostaje Eric, pisarz i pasjonat gotowania, który w ciągu dnia kryje się w zakamarkach zamku zapisując kolejne strony swoich książek, a wieczorem gotuje wspaniałe i wystawne kolacje dla gości. Ale nigdy nie zasiada do stołu. Tylko raz udaje mi się dojrzeć jego postać znikającą w bibliotece. Rolę gospodyni i cudownej towarzyszki kolacji pełni Aurelia. To od niej dostaję kilka strzeżonych przez Erica receptur...
Zapisuję je w zeszycie. Tym samym, który właśnie odnalazłam. Z każdej podróży wracam z zeszytem, w którym spisuję dzień po dniu. Chowam je później w różne miejsca i celowo o nich zapominam. Właśnie po to, by znaleźć je w deszczowy dzień i przenieść się w czasie.
Przygotowuję deser, którego smak, podobnie jak słowa z zeszytu, przenosi mnie na rozgrzaną prowansalską łąkę, pole lawendy i kolorowy koc. Łyżka za łyżką, słowo za słowem i już tam jestem. A Wy? Wybierzecie się ze mną? Możemy wyruszyć już teraz. Lawendowa panna cotta ma subtelny, delikatny aromat, tak jak zapach lawendy niesiony wiatrem w skwarne popołudnie. Do tego słodycz moreli pieczonych z lawendowym miodem i tymiankiem. Tak smakuje moja Prowansja... A jak brzmi? Posłuchajcie ...
Ma jeszcze wiele innych smaków, podobnie jak ja wspomnień, którymi chciałabym się z Wami podzielić, ale o spadających wprost na talerze słodkich figach, alarmie bombowym i najlepszym tabbouleh opowiem Wam innym razem.
LAWENDOWA PANNA COTTA
2,5 łyżeczki żelatyny w proszku
250ml śmietany kremówki
250 ml mleka
1/2 filiżanki cukru (dałam mniej)
2 płaskie łyżki suszonych kwiatów lawendy
1/2 laski wanilii
W miseczce zalać żelatynę 2 łyżkami zimnej wody i odstawić na kilka minut, by napęczniała. W tym czasie do niewielkiego rondelka z grubym dnem wlać śmietanę, mleko i wsypać cukier oraz lawendę. Wstawić na średni ogień. Laskę wanilii przeciąć wzdłuż na pół, końcówką ostrego noża zeskrobać z jednej połówki ziarenka wanilii i wraz z połową laski włożyć do rondelka. Gdy całość się zagotuje zdjąć z ognia i dodać namoczoną żelatynę, mieszać aż się całkowicie rozpuści. Wyjąć laskę wanilii i przecedzić przez sito, by usunąć lawendę. Masę wlać do przygotowanych naczynek i wstawić do lodówki, by zastygła - ok. 3 h (u mnie trwało to 1,5 h).
PIECZONE MORELE
/ilość wg uznania/
dojrzałe morele
brązowy cukier
miód lawendowy (można zastąpić innym)
świeży tymianek
Morele przekroić na pół, usunąć pestki i ułożyć nacięciem do góry w naczyniu do zapiekania. W zagłębienia po pestkach wsypać odrobinę cukru. Dodać miód i posypać świeżymi listkami tymianku. Włożyć do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni i podpiekać przez ok. 20-25 minut, aż puszczą sok i delikatnie się przyrumienią.
Te Twoje wspomnienia sprawiają, że aż u mnie zapachniało lawendą i morelami :) Pysznie!
OdpowiedzUsuńAniu chętnie zabiorę się w podróż do lawendowych pól i morelowego pokoju :)Deser świetny !
OdpowiedzUsuńBardzo ładne zdjęcia! Śliczne :)
OdpowiedzUsuńLawendowy miód zepsuł mi kiedyś makowiec, ale do moreli na pewno pasuje ;) A ... lawendowe opowieści na pochmurną niedzielę? - czemu nie!
OdpowiedzUsuńKasiu! Cieszę się, że słowa zadziałały:) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńEwo! Wspaniale - ruszamy!!!
Fuchsia! Dziękuję bardzo. Serdecznie Cię pozdrawiam!
An-no! Daj mu drugą szansę - w połączeniu z morelami odda to co najlepsze! Pozdrawiam Cię:)
morele ,lawenda ,Aniu , ja u ciebie byłabym jak w raju :)))
OdpowiedzUsuńp.s ach jakie te zdjęcia cudne
Co za zapach słów!!! Moje włosy pachną od teraz lawendą...desery kobniecznie do wypróbowania..
OdpowiedzUsuńZakochałam się w tym poście!I w zdjęciach! I w tych pysznościach, zapachach, kolorach...zostanę tu dłużej i będę tak przewijać scrollem aż mi się znudzi (to może potrwać;)))
OdpowiedzUsuńmargot! To ja jestem w raju czytając takie słowa! Całusy;*
OdpowiedzUsuńTrzcinowisko! To pięknie! Pozdrawiam:)
Mar! Bardzo się cieszę - zostań! Ja Prowansją i wspomnieniami z niej mogę rozkoszować się bez końca:) Uściski!
masz zdolność przenoszenia w czasie i przestrzeni nie tylko siebie, ale także swoich czytelników Aniu!:))) Ta opowieść była tak czarująca, pachnąca i kolorowa, że wcale się nie zdziwię gdy zacznę opowiadać ją jako własne doświadczenia - tak sugestywny był to obraz:))) czuję się jakbym tam była!)
OdpowiedzUsuńmam suszoną lawendę i tak właśnie nie bardzo wiem, do czego ją wykorzystać, ale taka panna cotta - to naprawdę genialny pomysł!:)
goh.! Jeśli tak czujesz, to ogromnie się cieszę! Namawiam Cię do spróbowania lawendowej panna cotty - smak jest cudowny - dla mnie to najlepsza wersja smakowa ze wszystkich, jakie próbowałam. Kolejna partia lawendy suszy się na tarasie i pewnie trafi do panny;) Pozdrawiam Cię:)
OdpowiedzUsuńMorele są takie pyszne, lawenda tak cudownie pachnie, a Twoja opowieść pełna tajemnic. Zachwycam się Twoją panna cottą, siedząc w moim morelowym pokoju. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńDzięki, że mnie zabrałaś do tej lawendowej magicznej krainy :D
OdpowiedzUsuńAniu, czarujące wspomnienia, obrazy i smaki... Z radością przeniosłabym się w Twój zeszyt, aby posmakować Erikowych potraw i otworzyć TE okiennice...
OdpowiedzUsuńAlcia użyła dobrego słowa: RAJ :) Twoje wspomnienia są jak z raju! I nie powinnam już nic więcej pisać.. tylko powiem, że od dłuższego czasu mam ochotę spróbować tego połączenia: morela - lawenda - miód. Cudnie.
OdpowiedzUsuńAniu,moje wspomnienia z Prowansji pełne są widoków lawendy i targów warzywno-owocowych.Nawet dzisiaj myślałam o ponownej tam podróży.
OdpowiedzUsuńA morele...Chyba czytasz w moich myślach?
Buziaki!
cudne fotki,fajne wspomnienia....zauroczyly mnie te pieczone morele...
OdpowiedzUsuńPOzdrawiam cieplutko :)
Kamila! Dziękuję - z chęcią przenoszę się do morelowego pokoju;)
OdpowiedzUsuńAurora! Cudnie się z Tobą podróżuje! Uściski i do następnej wyprawy!
Ewelajno! No to już, zamknij oczy, włącz dźwięki Prowansji i ruszamy:) Podzielę się z Tobą okiennicami!
Viri! To zamień tą ochotę w coś cudnego-Twojego! Te smaki są dla siebie stworzone! Poczujesz RAJ!
Amber! Och, targi - to temat rzeka... A może wybierzemy się razem w tą podróż, może z biurem podróży TU I TAM... Całusy Aniu!
Gosiu! Bardzo Ci dziękuję. Serdeczności!
Wszystko to wygląda niesamowicie. Pyszności :D
OdpowiedzUsuńpieknie u Ciebie. Nic dodać, nic ująć. Niesamowita opowieść i cudowny deser.
OdpowiedzUsuńJak zawsze pyszne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńcudownie do Ciebie zajrzeć :) piękne zdjęcia, słowa zachwycająco ułożone-magia :) pozdrawiam cieplutko
OdpowiedzUsuńasix! To nie u mnie, to w Prowansji jest pięknie, ja tylko o tym opowiadam:)
OdpowiedzUsuńGosiu! Dziękuję! Pozdrowienia:)
Piegusku! A ja pytam jak Twoja podróż w moje strony;D Uściski!
slyvvia! Bardzo się cieszę, że deser przypadł Ci do gustu! Miłego wieczoru:)
OdpowiedzUsuńBardzo piękne opowiadanie i w ogóle notka cudna. Kocham Twoje wpisy. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTy czarownico słowa i smaku
OdpowiedzUsuńbuziole
te morele są jak złociste kulki miodu! piękne, a panna cota taka biała!
OdpowiedzUsuńświetny pomysł, zapisywać wspomnienia i zostawiać je gdzie popadnie!
Pozdrawiam
Monika
Zakochalam sie w Toich morelach :)
OdpowiedzUsuńmaniu! Dziękuję, miło mi niezmiernie, naprawdę! Uściski:)
OdpowiedzUsuńHANNAH! T co, wsiadasz na miotłę i lecimy razem;P?
mnemonique! Masz rację, takie morele smakują miodowo! Pozdrowienia:)
Mysiu! Tak sobie myślę, że morele w ogóle do zakochania są stworzone;)
Cudowne zdjęcia i fantastyczna notka. Podróże bez wychodzenia z domu...takie rzeczy tylko u Ciebie ;-)
OdpowiedzUsuńA do tego - pyszne jedzenie i obłędne desery...
Aniu, to pierwsze zdjęcie jak poezja (reszta też cudna, jak zawsze).
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Cię czytać! Baaardzo!
Piękna opowieść. Ściskam!
Piekne słowa ,które pachną.
OdpowiedzUsuńWspomnienia, emocje, smaki i zapachy.
Podoba mi się wszystko:)
piękne wspomnienia,
OdpowiedzUsuńmogłabym tam pojechać już jutro, co tam jutro, za chwilę!
Arven! Cieszę się bardzo, że jesteś zadowolona z podróży;) Wrócimy tam jeszcze?:)
OdpowiedzUsuńAgnieszko! Bardzo Ci dziękuję - wspaniale rozpoczynać tydzień takimi miłymi słowami! Ciepło Cię pozdrawiam:)
Majano! Wspaniale, bardzo się cieszę. Wspomnienia o takich pięknych miejscach jak Prowansja zawsze niosą ze sobą zapachy i smaki, którym nie sposób się oprzeć:) Dobrego tygodnia!
Jswm! No to już, ruszamy!
Pięknie piszesz, moje bujna wyobraźnia od razu przeniosła mnie na te pola, do Pokoju morelowego i tak, zapach melonów, moreli i lawendy... a pieczone w lawendowym miodzie morele w towarzystwie kremowej panna coty.. tak, to musi być pyszne. ;)
OdpowiedzUsuńsłodkosłona! Masz rację, muszę przyznać, że to jeden z lepszych deserów jakie jadłam. Cieszę się, że odwiedziłaś Pokój morelowy;) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńkiedy tak czyta się Twoje słowa, człowiekowi wydaje się, że chociaż przez chwilkę też tam jest ;) a deser wygląda bajkowo...
OdpowiedzUsuńKasiu! Miło mi to czytać, bo właśnie bardzo chciałam Was tam zabrać! Pozdrawiam Cię:)
OdpowiedzUsuńU mnie pachnie lawendą i tymiankiem - mmmmmmmmmm :)
OdpowiedzUsuńka.wo! A wiesz, że u mnie teraz też - właśnie piekę morelowe galette tymiankiem;P Uściski1
OdpowiedzUsuńCzytam jak zawsze - od deski do deski, chlonąc TEN nastrój. Aniu a nigdy nie myslałas o pisaniu n a _ p r a w d e?
OdpowiedzUsuńprzpiękne i ekstatyczne wspomnienia :) odurzyłaś mnie, Aniu, swoją lawendą i... proszę pomyśleć o książce: niech się upiecze jakaś powieść :) pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńPatko! Cudnie mieć w Tobie takiego wiernego Czytelnika:) A jeśli chodzi o pisanie naprawdę, to przecież ja piszę - naprawdę samą prawdę na blogu;DDD Oj, nie wiem.... Uściski!
OdpowiedzUsuńMagdo! Pomyślę;) Choć chwilowo muszę pilnować morelowego galette, które się kończy piec i morelowych konfitur, także z lawendą. Pozdrowienia:)
zestaw kolorów w Twoich wspomnieniach jest cudowny, cudownie móc je zobaczyć :)
OdpowiedzUsuńmagda! Dziękuję za wizytę i takie miłe słowa! Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńależ obłędne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńCudowne smaki lata..pieczone morele z miodem i tymiankiem i ta lawenda! Zachwycam się zdjęciami :)
OdpowiedzUsuńKini! Dla mnie obłędne jest to co na zdjęciach;P
OdpowiedzUsuńburczymiwbrzuchu! Dziś robiłam konfiturę morelowo-lawendowa i morelowo-tymiankową, to dopiero cudowne smaki! Pozdrawiam serdecznie:)
Tak sobie czytam i czytam i wiem, że słowa mają moc. To potęga, która odpowiednio zlepiona, wzbogacona doświadczeniami i wyobraźnią czytelnika potrafi nas przenieść w miejsca niezwykłe. Co ciekawe, każdy, kto czyta te słowa jest w tym samym i nie tym samym miejscu. Słowa, dla wszystkich takie same, są rusztowaniem dla wyobraźni, która każdemu podpowiada coś innego. Ech rozmarzyłam się przez Ciebie. A na deser chętnie "pannę cottę" :-D
OdpowiedzUsuńJoanno! Pięknie napisałaś! Ja pisząc myślałam właśnie o tym, że każdy z czytających wybierze się w wyobraźni w tą podróż i będą w tym samym, a jednak nie tym samym miejscu. Ciekawi mnie ogromnie, jak to miejsce wygląda w Waszej wyobraźni... Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńUwierz mi, moja wyobraźnia dzięki Twojemu rusztowaniu stworzyła piękne miejsce :-)
OdpowiedzUsuńJoanno! Uśmiecham się szeroko - dziękuję;)
OdpowiedzUsuńAniu jak czyta twoje wspomnienia to się buzia śmieje ....a jak widzę te pieczone morele to mi ślinianki mocniej pracują ....zwłaszcza, ze mnie morele zobowiązują ...bo całę zycie na mnie morelka mówią:) ...a z żelatyną to sie chyba p[rzeproszę, bo przez Ciebie mam coraz wiekszą ochotę na panna cottę:)pozdrawiam Cie Kochana:)
OdpowiedzUsuńJolu! Zachwyciłaś mnie tą "morelką" - ogromnie mi się podoba! Czemu na mnie nikt tak nie mówi?! A z żelatyną się przeproś - ja też kiedyś nie byłam z nią w zgodzie, a teraz całkiem nam dobrze razem:) Pozdrawiam Cię!
OdpowiedzUsuńBoskie
OdpowiedzUsuńkabamaigo! Dziękuję i pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńWłaśnie dlatego tak lubię deszczowe dni. Jest czas na wspomnienie, pyszne desery i zabawy z dziećmi :)) Szkoda, że ja nie mam takich zeszytów. Uściski!
OdpowiedzUsuńKasiu! Wszystko przed Tobą:) Zacznij od kupna zeszytu...To wciąga, zobaczysz! Uściski!
OdpowiedzUsuńPięknie tu u Ciebie i jak kolorowo!
OdpowiedzUsuńnie wiem na co zdecydowałabym się najpierw, na panna cottę czy zapiekane morele, obydwa desery to pyszne letnie smaki:)
uściski!
Korniku! Dobrze Ci radzę zdecyduj się na obydwa - razem cudownie się uzupełniają! Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńświetna, świetna opowieść! zaczytałam się :-)
OdpowiedzUsuńAgnieszko! Bardzo, bardzo się cieszę i dziękuję! Pozdrawiam Cię:)
OdpowiedzUsuńPiękne fotki i panna jak najbardziej do wzięcia :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie do wzięcia:)
UsuńZdjęcia fenomenalne, pełne życia i smaku. Twoja opowieść sprawiła, że nie siedzę w zimnej smutnej Warszawie, tylko właśnie tam, pod drzewem, delektuję się smakiem soczystych moreli i słucham cykad.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo za tą poróż! :)
Coś cudownego - ten blog poezja -prozą, zapraszam w wolnej chwili do mnie ;-)
OdpowiedzUsuńNa ile porcji jest przepis?
OdpowiedzUsuń